Przejdź do zawartości

Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/118

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

żenie oczu, zapewne od słońca, miały w sobie plastykę niesłychaną. Cała postać, przegięta zuchwale trochę na bok i jakby kpiąco, roześmiane usta i oczy o drażniącym wyrazie robiły wrażenie, że śmieje się przekornie z Mgławicza, wpatrzonego w nią zachłannie. Widocznie nie tylko pan Jacek doznał tego wrażenia, bo i Mgławicz przesączył przez zęby:
— Sfinks...
Pan Jacek wstrząsnął się i bystro spojrzał na Mgławicza.
— Sfinks? — powtórzył tonem zapytania.
— No, bo niech pan spojrzy na tę pozę, na tę minę; drwi z całego świata.
Poczem zapatrzony ciągle w fotografję szepnął znowu:
— Chociaż... robi to... wdzięcznie...
Znaleźli jeszcze kilka zdjęć z podobizną Strzemskiej, Mgławicz chwytał je gorączkowo, zanim pan Jacek zauważył. Ale było ich mało: samotnie w łodzi rybackiej, zwanej po arabsku feluką, na słoniu w palankinie i na złomie skalnym, wstępującym w morze, oblanym dokoła pianą. Tam siedziała w białej wiotkiej sukni, z przezroczym woalem na głowie, bose jej stopy zanurzały się w burzliwych pianach. Patrzała na brzegi, skąd ją zapewne zdejmowano, z rozbawioną serdecznie miną. Mgławicz zagryzł usta i zsunął prawie brew z brwią.
— Nie wie pan, kto ją fotografuje? — syknął.
Pana Jacka ubawiło to pytanie.
— A Boże ty mój! — zawołał, — skądże ja mogę wiedzieć?
— Prawda. No, ale ma pan list. Niechże pan czyta.
Pan Jacek nie wiedział, jak to rozumieć. Zawahał się chwilę i zaczął czytać pocichu dla siebie. Mgławicz stał, oczekując, poczem nerwowo zaczął przeglądać fo-