Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Sądząc z jej słów o panu, w liście do mnie, zdaje mi się, że nie przypuszcza, iż tak... wysokie.
— Ach, tak... Czy pan może ma ten list przy sobie?
— Nie, nie mam go w Warszawie, — skłamał gładko Sybirak.
Mgławicz pomiarkował się. Zaczął indagację urzędową. Badał cenzus naukowy pana Jacka, pytał o różne szczegóły, dziwił się, chwalił, poczem obiecał obmyśleć coś dla niego i polecił mu za kilka dni zgłosić się po odpowiedź. Ale nie zwolnił jeszcze starego zesłańca. Rozpytywał go o Syberję, o Chiny, o podróż powrotną do kraju, wreszcie o Port-Said, Kair. Zmierzał wyraźnie do Strzemskiej, aż właściwie ciekawość przemogła i spytał:
— Czy pan wie może, dlaczego pani Halina wyjechała do Indji?
— Dlatego, że ją gna tęsknota do tamtych stref, — rzekł sucho pan Jacek.
— Możliwe. Zawsze była marzycielką o charakterze podzwrotnikowym. Nie dziwię się przeto, że ją Sfinks pociągnął. Istnieje między nimi podobieństwo — że tak powiem — duchowe. Pani Halina, to także Sfinks. Jak tam ten kamienny, zapatrzony wiecznie w pustynię swą i piaski, tak pani Halina, wpatrzona w swoje ideały i dogmaty osnuwa się marzeniami, jak Sfinks.
— A jednak patrzy na rzeczy trzeźwo i jasno, — rzekł pan Jacek z prostotą.
— Tak, lecz zbyt pesymistycznie, — sarknął Mgławicz. — Zupełna dysproporcja z jej idealizmem. Chociaż... łączy się to u niej przedziwnie i godzi.
Pan Jacek wyszedł z gabinetu z nieokreślonem uczuciem niepokoju. Czy to ten sam człowiek, o którym pisze Strzemska? — rozmyślał. Zapamiętał zdanie o nim z jej,