Strona:Helena Mniszek - Pustelnik.djvu/144

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Kochany panie, co to, co?...
— Oni!... oni!... — jak w obłędzie wrzeszczał staruszek.
— Gdzie, jak?... Kto?...
Zadyszany wskazał ręką na trakt. W tejże chwili z tętentem, szumnie, pełnym kłusem cwałował przez bramę mały oddział konnicy. Jakiś łopot tryumfalny nad nimi, zwycięzki zew. Aleją ocienioną wiązami szarżowali wprost na stojących. Księżna i pustelnik cofnęli się na bok, młodą kobietę przykuła dziwna moc, niepojęta, czar poprzedzał ich i leciał ku niej z siłą atakującego orła.
Orzęcki wzniósł w górę obie ręce, trząsł się, dygotał, cały w płomieniach ze straszliwym krzykiem w rwącej się piersi.
— Oni... oni... oni!...
Oddział gnał wichrem.
Pierwsze szeregi nadlatywały tuż aż warczało powietrze od pędu. Klasycznie wyrzucane nogi wierzchowców, z rytmiką i temperamentem, wygięte szyje, rozdęte krwawe chrapy, a nad głowami rumaków szare postacie żołnierskie, małe czapeczki... orzełki.
— Nasi!... Artylerzyści!... — zawołał pustelnik.
— Oni... Oni... Oni!... — wył Orzęcki.
Zrównali się. Komenda głośna oficera, błysnęła wzniesiona szabla i... oddział stanął jak wmurowany. Jednocześnie rozległy się dwa okrzyki: szaleńczy, nabrzmiały szczęściem, rozrywający piersi organ Orzęckiego i głuchy w brzmieniu, lecz głęboki w tonie, szczególny głos księżnej Bożenny.
Skamieniała, sztywna, zbielała na twarzy, patrzyła... na swoją wizję.
Sen to... czy jawa?...
A starzec, jak był z rozpostartemi ramionami, tak rzucił się do strzemion stojącego z brzegu oficera.