Strona:Helena Mniszek - Prawa ludzi.djvu/23

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Jesienna noc. Księżyc wielki wyjrzał z poza chmur i rozjaśnił okolicę, przebił się blaskiem w gęstwinę lasu, posrebrzył biegnącą wśród drzew szosę.
Cicho było dokoła, tylko wiatr nocny zawył czasem pomiędzy koronami sosen, a z daleka dochodziło monotonne, przykre wołanie puszczyka.
W gąszczu leszczyny, obok szosy, siedziało ukrytych pięciu mężczyzn. Siedzieli blisko siebie, czujnie, trzymając w rękach rewolwery. Poubierani w burki i długie buty, mieli na głowach zniszczone filcowe kapelusze, mocno wciśnięte na oczy. Twarze blade, ponure oczy, i wyraz zwierzęcy w rysach wyraźnie znamionował bandytów, Tylko piąty wyglądał inaczej od towarzyszów i siedział trochę z boku.Był to chłopak bardzo młody, bez zarostu, szczupły i blady.Plecy okrywał mu żółty półkożuszek, barankową czapkę odsunął daleko od czoła, na którem wystąpił obfity pot. Oczy jego ciemne, smutne jakieś, biegały niespokojnie na wszystkie strony. Ręka trzymająca rewolwer drżała gorączkowo.Oddychał szybko, oczekiwanie męczyło go. Nagie jeden z towarzyszy trącił go w bok i zapytał przytłumionym głosem:
— Felek, boisz się, co?... oto frajer z ciebie!
— Nie bój się, obłowisz się jak szczur w stodole, będziesz miał fajgli całą kupę, — rzekł drugi.
— Albo kulę we łbie — odpowiedział Felek zrezygnowanym głosem.