Strona:Helena Mniszek - Magnesy serc.djvu/62

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Kto to jest? — spytała po francusku, wskazując na oddalającą się motorówkę.
— Hrabia Zebiidowsky i margrabina Rimaldi.
Lokaj uchylił kapelusza i rzucił na Kasię bystre spojrzenie. Uderzyła go bladość tej nieznajomej i nic go nie obchodzącej osoby.
Ona odeszła na sam brzeg przystani, w pewnem oddaleniu od gromady ludzkiej. Rozszalał się w niej jakiś śmiech, czuła w sobie ten śmiech, przepełniał ją całą. Pytała się lokaja o własnego męża?... Cóż za idjotyzm!
A motorówka oto już jest przy statku... oni tam wchodzą po schodach spuszczonych na pokład. Przepadło wszystko! War jej nie zobaczył a była tak blisko. Jeszcze teraz przez lunetę mógłby dojrzeć ją. Ona ich widzi jak na dłoni zanadto wyraźnie. Zasłaniają ich czasem ludzie, lecz oczy Kasi jak najlepsza perspektywa odnajduje ich znowu. Są zawsze razem. No tak, nikogo poza sobą nie widzą. War pochylony ku niej. Tak samo było kiedyś w Wenecji, na parowcu spacerowym Spezzia. Taką samą sylwetkę jego widzi teraz, jakże inaczej, inaczej! Kasia podnosi oczy ponad zatokę, hen w górę i opiera wzrok zmącony na wielkim pióropuszu nad kraterem Wezuwjusza. Kolos oddycha gigantyczną piersią wydmuchując kłęby dymu, które na tle turkusowego nieba nabierają odcieni zielonawo-brunatnych.
Kasia spostrzega, że te zwały dymów oddalają się to zbliżają ku niej i dziwnie drżą jakby je kto na sznurku pociągał. Chwilami stają się nabrzmiałe to znowu maleją, prawie nikną. Kasia patrzy na to obojętnie, jest odrętwiała nie czuje siebie.
Zbudził ją ostry ryk syreny. Statek odpływa. Kasia patrzy na dymiące kominy statku. Dwa małe wulkany u stóp Wezuwjusza, zieją czarną sadzą a kadłub okrętu odsuwa się powoli w lazur zatoki.
Ludzie na przystani zaczynają się rozchodzić. Ale Kasia stoi i stoi, tylko ciągłe jej się zdaje, że to ona odpływa na