Strona:Helena Mniszek - Magnesy serc.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Co nama do dziedzicowych dzieci? Ha!... Będą czy nie będą, nie nasza sprawa, nie trza tykać i jaśnie pana.
— Jak to broni chłop chłopa! Widzita ludzie? A pewnie, że to wina jaśnie pana nie zaś onego kwiatuszka, co już ze troje dziecioków mogłaby mieć.
— Pewnie! Może i z mendel! Czemuj nie! Babski ozór na wszystko je gotów, a osobliwie taki prześcipły jak Marcychy.
Jaśnie państwo to je jaśnie państwo i tyla! Sulej rozumie? — wrzasnęła zaperzona nagle baba.
— Cóż to jaśnie państwo mają tak samo dzieci sypać kiej z rękawa jak u Suleja w chałupie? Cóż to dwa lata znaczy? Sulej myśli, że już we dworze nic się nie urodzi? Cóż to niby dziedziczka taki stary grzyb jak Sulejowa a jaśnie pan to niby taki suchar, jak Sulej?
— Tfu! — splunął chłop flegmatycznie i schylił się nad sierpem nie uważając już na rozkrzyczaną kobietę.
Śmiech powstał wśród żniwiarzy. Dogadywano Sulejowi i Marcysze, ale ona nikomu nie dała się przegadać.
Młoda Zebrzydowska szła dalej z trochę cierpkim grymasem na ustach. Szpicrutą biła się po bucikach nerwowo. Usłyszała zdaleka śmiech żniwiarzy. Drgnęła. Była pewna, że śmieli się z dowcipów Marcychy. Ściągnęła brwi. Chwila gniewu i jakby bólu. A wnet uśmiech ironiczny skrzywił jej twarz. Usta zacisnęły się.
— Sfera Dębosza — wyrzekła głośno.
Szpicruta mocniej uderzyła parokrotnie o wysokie cholewy dziedziczki Kromilowa i Pochlebów.
— On pochodzi z nich... Andrzej Dębosz!. Chłop!...
Brwi Kasi zbiegły się nad czołem w linję lekkiej ironji. Oczy zmrużyła, chcąc przyćmić zjawiającą się w nich postać Andrzeja. Lecz postać ta rozrosła się w jej wyobraźni ze zniewalającą siłą. Twarz młodej kobiety przybrała inny wyraz. Rozprostowały się ciemne luki brwi, oczy błysnęły pogodą i uśmiechem. Wspomienie Dębosza nasunęło znowu słoneczne