Strona:Helena Mniszek - Magnesy serc.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Andrzej zbladł.
— Czyżby ona jednak, po takiej próbie?
— Zobaczysz! Taki jest właśnie cały Zebrzydowski. No, ale czas na mnie, wieczór za pasem!
Po odjeździe Strzeleckiego Andrzej chodził po swoim pokoju rozdrażniony niebywale.
— Więc on taki? Więc on ją może zgubić? Czyż pozwolić na to, czyż do tego dopuścić, żeby ona...
Płonęła mu głowa. Dusza rwała się w nim z niepokoju i bólu. Pragnął ratować Kasię. Burzyło się w nim wszystko. Buntowały się gorące uczucia dla niej przeciw tej niemocy, na jaką był skazany. Czuł swoją bezsilność i ta świadomość stała się największą jego męką.


IX.

Luty dobiegał końca. Wicher na dworze wył przeciągle i ciskał ostre fale deszczu w okna dworu w Kromiłowie.
W pokoju było jasno od dwóch dużych okien, pod któremi Kasia Zebrzydowska rysowała jakieś plany, na ogromnym stole zarzuconym kartonami, ołówkami i kredkami.
W głębi pokoju na kominku buchał rzęsisty ogień. Trwała tu cisza prawdziwej pracowni, tylko syczały płomienie i z poza okna dobiegał przytłumiony huk starych drzew parkowych, rozkołysanych wichurą. Parę razy wszedł stary Dyonizy, poprawił ogień, popatrzył na swoją panią, pogrążoną w pracy, spojrzał na zegar i odchodził bez słowa. Raz tylko Zebrzydowska spytała.
— Czy Jurasek nie wrócił jeszcze z poczty?
— Jeszcze nie, ale zaraz nadjedzie.
Dyonizy wyszedł a Kasia pochyliła znowu głowę nad dużym kartonem, pilnie rysując nowy plan budowli. Ale nie minęło pół godziny, gdy do pokoju wszedł Dyonizy, niosąc tekę pocztową. Kasia otworzyła ją szybko, przerzucała pisma szu-