Strona:Helena Mniszek - Kwiat magnolji.djvu/87

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Czy nie popełnię fałszu, straszliwej obłudy duchowej?... Czy przeżyję tę chwilę,?... Bo wszak będzie to znowu coś w rodzaju krzywoprzysięztwa, które już popełniłem przyjmując święcenia... — zawołał głośno sam do siebie ksiądz Józef, a na młodzieńczej twarzy jego, wrażliwej zarówno na ból jak i na radość, osiadła chmura wewnętrznej rozterki.
Był szary świt jesienny, owiany mgłą oparów sinawych. Do oznaczonej godziny pozostało jeszcze dużo czasu. Chwile jednak uciekały tak szybko, że w miarę jak zbliżał się ów moment decydujący, ksiądz Józef czuł w sercu coraz większą trwogę i niemógł opanować męki, szarpiącej mu bezlitośnie nerwy. — Silił się na trzeźwość mówiąc sobie w duchu: „Spełni się kwintesencja fałszu, nic więcej! Popełniałem dotąd fałsz za fałszem, teraz trzeba mieć odwagę na dokonanie reszty“. Ale jakieś uczucie wewnętrzne niby echo odległe, dokuczało młodemu księdzu, wywołując ferment, rodząc strach niebywały, głusząc ironję, na którą zdobywał się od czasu do czasu, aby doznać ulgi.