Strona:Helena Mniszek - Kwiat magnolji.djvu/70

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

No, i czyż pani nic nie mówią te miny dokoła, te zgorszone oczy niektórych kobiet, te zdziwione, bezczelne spojrzenia? Och, oni pewnie myślą, że jestem tym przekupniem latarek i że pani zafundowała mi podwieczorek, na dancingu — dla... kaprysu. Och to zabawne — to bardzo ciekawe!
— I płytkie, to co pan mówi — dokończyłam gniewnie. — Cóż za nastrój odczuwam u pana? Pod wpływem jakiej muzyki jest pan dzisiaj? — spytałam go innym tonem.
Spojrzał na mnie badawczo. Przez chwilę mierzyliśmy się wzrokiem. Na twarzy jego zadrgały muskuły, a w oczach błysnął żółty płomyk, trochę niesamowity.
— Rozumiem pytanie pani. Tak, nie na skrzydłach genjuszu Wagnera lecimy obecnie w przestrzeniach wszechświata. Unoszą nas teraz błoniaste lotki ducha nocy... coś jak nietoperza...
Wskazywał na orkiestrę i tańczących...
— Oto ten charlestone jest obecnie demonem władającym moimi nerwami.
Patrzyliśmy w milczeniu na salę. Ciasna i duszna, przepełniona była po brzegi. Na środku sali, na przestrzeni wązkiej, kilkanaście par tańczyło charlestona z tą zapamiętałą powagą, która jest charakterystyką tego tańca. Nogi mężczyzn, w krótkich, modnych spodniach, wiły się jak węże ćwiczone batami, stopy wykręcały się w konwul-