Strona:Helena Mniszek - Kwiat magnolji.djvu/57

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Widywałam go przedtem kilka razy w przelocie, chodził z teką i często coś w niej notował. Bez namysłu usiadłam przy nim.
Uwertura Wagnerowska z Lohengrina, rzucała w tej chwili wzniosłe swe akordy na deptak, głusząc nieustanny szmer głosów i kroków tych, których muzyka nie przykuwa i nie jest dla nich atrakcją. Mój sąsiad, japończyk usunął się grzecznie przedemną, dając mi więcej miejsca i z teką na kolanach, wgłębiony w ławkę słuchał muzyki niemal z nabożeństwem. Gdy jakieś panie opodal zachowywały się dosyć hałaśliwie, japończyk zerknął na nie gniewnie i mruknął coś nieparlamentarnego.
Wagner grzmiał mocą swych tonów dostojnych, ogromem natchnienia twórcy, chłonął zda się całe audytorjum. Porwana, jak zwykle, muzyką, zwłaszcza tak genjalną, zapomniałam o wszystkiem i o otoczeniu. Lohengrin unosił mnie w jakieś krainy niedościgłe dla najbujniejszej fantazji. Z tej niemal ekstazy zasłuchania się zbudziła mnie wrzawa oklasków. Orkiestra umilkła. W tem usłyszałam głos obcy i cichy, tuż obok mówiący po francusku.
— Wspaniałość i siła genjuszu Wagnera jest bardzo potężną, skoro potrafi budzić te same uczucia i ten sam wywołuje entuzjazm u ludzi z północy, co i u ludzi z dalekiego wschodu.
Spojrzałam... mówił do mnie mój sąsiad japończyk.