Strona:Helena Mniszek - Kwiat magnolji.djvu/38

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Szedł za nią nieomylnie. A dokoła niego tryskała woda Gangesu, ze złotych i miedzianych dzbanków wylewana obficie na plecy wiernych, na głowy kapłanów w białych burnusach, na białe zawoje kobiet. Dokoła sypały się kwiaty i aromat ich zmieszany z zapachami kadzideł, z duszną, mdłą wonią nędzarzy i brudasów, jakich tu było pełno, tworzyła specyficzną atmosferę czarów.
Konrad szedł jak lunatyk...
Ghaty zostały za nimi, mijali teraz ciasne i brudne uliczki Świętego miasta, ruiny świątyń i pałaców najeżonych lasem wieżyczek, kolumn i czystych w linjach kopuł, gzymsów koronkowej roboty, rzeźb, balkonów, tarasów.
Mijali minarety, pomniki, domy radżów.
Konrad znał Benares jak własny bungalow nad Gangesem, lecz teraz szedł jakby po raz pierwszy przez te zaciśnięte nieraz uliczki. Podnosząc głowę do góry, chwytał oczami cuda białych i różowych marmurów, wieże minaretów i błyszczące w słońcu, jak sztuczne słońca, złote kopuły sławnej świątyni Siwy.
Jak długo szedł nie umiałby sobie na to odpowiedzieć i nie zadawał sobie tego pytania. Szedł, bo go coś niosło naprzód, tak jak wody Gangesu płynęły niesione przez wewnętrzny pęd swych źródeł i swego przeznaczenia... Dokąd szedł było mu wszystko jedno. Szedł bo musiał iść, bo chciał... Krwawe pożary rzucało już słońce