Strona:Helena Mniszek - Kwiat magnolji.djvu/166

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Rekonwalescent opuścił ciężkie powieki na oczy. Na jego twarz bladą wystąpiły delikatne jak mgiełka rumieńce. Wierzył przyjacielowi, wierzył, że go wówczas widziano w Rządkach. Przez czas choroby przemyślał dużo... dużo... i wiedział już i przypomniał sobie chwilę spędzoną w zaspie, tę chwilę jedyną, w której był przy łożu Merwicza. Ale problemu takiego lękał się realnie roztrząsać... Merwicz odczuł to i uszanował, całując spocone czoło szepnął cichutko wzruszony:
— Rozumiemy się bez słów i nie dziwi nas to co zaszło. To tylko silniej zadzierżgnięty węzeł naszej duchowej spójni...
Ksiądz Marcin podniósł oczy. Spojrzał na stojącego opodal księdza Feliksa i wyciągnął do niego rękę serdecznie. Rzekł z żywym błyskiem w źrenicach:
— Do naszej spójni duchowej przybywa jeszcze ten — który ma do .tego zupełne prawo.