Strona:Helena Mniszek - Kwiat magnolji.djvu/164

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nadbiegł ksiądz Feliks, Paweł i Kostuch.
— Ratujcie Rochacza!... On zasypany zupełnie, ja odkopałem się nieco... On tam razem z końmi! — błagał ksiądz Marcin słabym głosem, wskazując na kurhan śnieżny na brzegu rzeki.
Rozszarpano śniegi dokoła księdza niemal z wściekłością, w mgnieniu oka. Inni rzucili się szukać w zaspie Rochacza i koni, które wraz z saniami odkopano najprędzej.
A wtedy Gołąb z kilku chłopami radzili, wielce zdumieni, jakim sposobem konie i sanie zwrócone były w kierunku Rządek?...
— Oni przez rzekę nie jechali — rzekł Gołąb z trwogą w głosie.
— Nie jechali, jako żywo! bo na tym brzegu się zapadli... — dodał drugi chłop z głębokiem przekonaniem.
Podeszli do wikarego, który był jak ulepiony ze śniegu. Ksiądz Feliks i Paweł zdjęli z niego palto, chłopi z Kostuchem otrzepywali śnieg z sutanny i komży, zdzierali grubą skorupę śnieżną z butów. Ktoś włożył na wikarego swój kożuch, ktoś mu czapkę ciepłą włożył na głowę. Rozcierano go, gdyż był skostniały i nie mógł mówić.
Twarz jego trupio blada miała wyraz bólu i męki. Oczy paliły się ogniem niesamowitym. Obecni wpatrywali się w niego z niepokojem, ciekawie, trochę z lękiem nawet, bo robił wrażenie bardzo szczególne. Było w nim coś mistycznego, niepo-