Strona:Helena Mniszek - Kwiat magnolji.djvu/160

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Humor ogarnął ludzi. Byli pewni, że wikary wraca bezpiecznie z Rządek, więc teraz sytuacja bawiła. Jakoż ze środka rzeki nadjechały duże, rębne sanie z wysoko podniesionym w górę kagańcem.
— Hej!... a kto jedzie?... — krzyknął ksiądz Feliks donośnie.
— Z Rządek! a co tu taki szarwark, skąd ludzie.
— Z Krośni!... My po księdza wikarego. Czy ksiądz wikary jedzie z wami?
Sanie stanęły na rzece przed zaspą, którą chłopi z Krośni rozkopywali, zapadając w nią ciągle, ale nikt stamtąd nie odpowiedział.
— Czy to ksiądz wikary jedzie?... Hej! — wołał zaniepokojony już ksiądz Feliks.
— Niema z nami wikarego — odpowiedziano z dołu.
— Niema!! — wybuchnął ogólny, zdumiony okrzyk.
— Toż my jedziemy jego szukać, bo taka straszna zadymka. Ksiądz wikary odjechał ci tak prędko, że i nikt się nie obejrzał.
— Był u was wikary?...
— Był w Rządkach? — pytał ksiądz Feliks i kilku chłopów.
— A jakże, był przy naszym panu, ale może minutę całej parady. Nikt nie widział kiedy przyjechał i nie widzieli kiedy odjechał. Cości takiego,