Strona:Helena Mniszek - Kwiat magnolji.djvu/16

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jone do bezmiaru dwa młode serca, którym jednak sądzone było rozstać się na długo.

Wielki parowiec pasażerski wyruszył w drogę przed kilkoma minutami, wyrzucając w kryształ powietrzny czarne, gęste zwały dymu. Statek ogromem swym łamał błękitno-przeźroczą gładź morza, którą dziób okrętu pruł i zwijał w postrzępione fryzy biało-srebrnych pian. Ostatnie salwy pożegnalne z dział wstrząsały wybrzeżem Villefranche i budziły echa przeciągłe w górach wznoszących się ponad portem i lazurową zatoką. Orkiestra grała jeszcze na pokładzie „Lewiatana“ lecz tony jej rozlewały się po falach i cichły, malały jak malał parowiec oddalający się od brzegów.
Grupy ludzi pozostałych w porcie rozprawiały wesoło, czyniąc swoje uwagi nad odpływającym olbrzymem. Tylko Ena odsunięta daleko od wszystkich, patrzała z zapartym oddechem tam, gdzie on stał ciągle na pokładzie, dla niej widoczny, w nią zapatrzony. Widziała dotąd doskonale jego wyniosłą postać, widziała rękę powiewającą kapeluszem na pożegnanie. Zdawało się jej, że to nie on odjeżdża unoszony falami, lecz z nią odsuwa się całe wybrzeże, rozdzielając ją z ukochanym bezmierną otchłanią morza. Och, gdybyż można było zatrzymać czas, bie-