Strona:Helena Mniszek - Kwiat magnolji.djvu/146

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

W pewnej chwili szepnął zły:
— Co ten Felek tak marudzi?...
Wnet przywidziało mu się, że to on sam kończy właśnie nabożeństwo i już wyciągał ręce do błogosławieństwa, gdy nagle zaczepił rękawem komży o oparcie fotela. Ocknął się znowu.
— Cóż to, pasterka czy rezurekcja, chyba już słońce wschodzi? I zaczął drzemać na nowo.
Ksiądz Feliks przy ołtarzu borykał się z myślą upartą, natrętną, niespokojną, dlaczego widzi przed sobą ciągle bladą, wzburzoną twarz księdza Marcina... i słyszy niemal dotykalnie szelest padającego śniegu, a w nim jakiś szept? Myśli te były tak drażniące i męczące, że ksiądz Feliks, nie zdając sobie nawet sprawy z tego co robi, powodowany rozdrażnieniem przyśpieszał nabożeństwo, pragnąc skończyć je możliwie najprędzej. Nawet śpiżowy chór wszystkich dzwonów nie zagłuszył tego szelestu śniegu za murami kościoła i tego szeptu, który jednostajnym refrenem szarpał nerwy i przejmował drżeniem przykrem, nie do zniesienia. Wreszcie nabożeństwo skończyło się.
Odchodząc od ołtarza ksiądz Feliks odetchnął głęboko, z ulgą, jak po ciężkiej pracy. Lecz gdy tylko stanął w zakrystji i jął się rozbierać z szat kościelnych, natychmiast ten sam szelest i szept powróciły z większym uporem. Gdy zakrystjan przypomniał mu, że trzeba przemówić z ambony do ludu, czego zaniechał przed nabożeństwem,