Strona:Helena Mniszek - Kwiat magnolji.djvu/118

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

brał się za boki ze śmiechu. Trząsł całą swą postacią o potężnych rozmiarach i powtarzał ze znamiennym grymasem ust: młody! młody! co miało ściślej oznaczać: głupi! głupi!
Wszelkie projekty księdza Marcina, które pragnął zrealizować, były wyszydzone, gdyż wymagały pewnego nakładu pracy, czasu i może — niech Bóg broni — trochę grosza, bodaj na początek. Grosz miał drogę wytkniętą tylko do kieszeni proboszcza, ale z kieszeni do parafji nie wracał nigdy.
Ksiądz Marcin widział wiele rzeczy, na które się oburzał, oburzając temsamem proboszcza na siebie.
Stosunek ich zaostrzał się tembardziej, że proboszcz, mszcząc się na wikarym za jego ideały i wprowadzanie ich w czyn, obrał go sobie za przedmiot do szyderstw, któremi go chłostał w sposób niesłychanie przykry. Ksiądz Marcin znosił kpinki cierpliwie i nie zaprzestał zajmować się gorliwie parafją. Doszło do tego, że cały ciężar obowiązków spadł na wikarego. Dochody pobierał proboszcz, minimalną część ofiarując wikaremu za całkowitą jego pracę w parafji. Proboszcz po rannej Mszy o godzinie dziewiątej (wikary miewał mszę dużo wcześniej) najpierw odbywał godzinną siestę, przy śniadaniu, rozkoszował się „kawusią z kożuszkami“ i pieczywem, a pulchna i dorodna Agnusia otrzymywała