Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 2.djvu/70

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Dojeżdżamy do Nizzy — zawołał głośno nie odpowiadając jej.
— Należy się panu palma zwycięstwa za wyborną jazdę — wołała Lora. — A teraz prosimy podjechać do Palais de la Jetée, zjemy tam śniadanie, jestem głodna.
Nordica głosował za zatrzymaniem się na placu Massena, przed Casino Municipal. Lora nie ustąpiła. Jechali przez wąskie ulice przedmieścia, przez małe place, rodzaj rynków, gdzie sprzedawano warzywa i różne przedmioty porozkładane na świeżem powietrzu.
Niektóre zaułki były brudne i cuchnące, mury obdrapane, tanie i tandetne towary w oknach. Dopiero na placu Masséna rozjaśniło się wielką, zachodnią kulturą. Horski okrążył cały plac i skierował samojazd na pierwszorzędne ulice. Pędzili teraz przez najzamożniejszą dzielnicę miasta. Szeroko, przestrzennie. Samochód toczył się gładko jak po lodzie, z obu stron pałace, hotele, wille strojne, bogate, w zieleni drzew, werandy, balkony oplecione kwieciem, tarasy z wykwintną publiką przy stolikach, pod cieniem olbrzymich parasoli kolorowych. Sklepy zachęcające przepychem wystaw, eleganckie doróżki-landa i karetki, automobile, rowery, prywatne powozy, wszystko jakby nowe, blaskiem słońca i sezonu w pełni ozłocone. Mnóstwo jasnych strojów kobiecych i męskich, zapach kwiatów, woń rozkoszy i swobodnego używania świata tak samo zda się rozlana tu dokoła jak i zapach roślin. Wiaterek pociąga od morza co raz bliższy i kusi i woła.
Tarłówna oddała się cała wrażeniu. Odchyliła w tył głowę i przymknęła oczy. Rąbki woalu muskały jej twarz niby motyle w locie, parę promyków czarnych wywianych z pod kapelusza igrało na wietrze.
... Jaka rozkosz tak pędzić...
Ach jeszcze... jeszcze... dalej...
W duszy jej grała muzyka ockniętego życia.
Nagle uprzytomniła sobie, ze nie jest samą. Drgnęła. On patrzy na nią... napewno, poczuła dotyk jego wzroku. Prędko spojrzała na niego. Oblała ją krew gorąca.
Z pod rzęs prawie zsuniętych, szaro-zielone oczy Horskiego przenikały ją na wskroś. Andzia nie spuściła powiek, tylko łuna jej twarzy z różowej karminową się stała. I tak przez parę sekund, czarne głębie oczów Andzi i jego lwie, ukośnie patrzące źrenice, badały się wzajemnie. Nagle gumowa trąbka automobilu, naciśnięta jego ręką, zaryczała przeraźliwie. Andzia aż podskoczyła na siedzeniu.
— O jej, cóż to za wstrętny głos! po co pan tak hałasuje?...
— Przestraszyłem panią?... Owszem, mogę rozjechać kogo, jeśli to pani sprawa przyjemność, ale z powodu własnej nieuwagi niechcę karambulu.
— Więc niech pan uważa.