Przejdź do zawartości

Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 2.djvu/49

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nem. Stoją obok siebie różni, tacy i owacy, szlachetność i błazeństwo, kultura i zwyrodnienie, rasa i skorpjon w masce, słowem wielka reduta, maskarada. Ale oto idzie ku nam opiekunka pani.
— Lińcia! Za długo spacerowaliśmy nawet na cierpliwość Lińci. Prawda.
Panna Niemojska podeszła zdyszana.
— Szukałam was długo, bo upał dokucza. Nie chce się wierzyć, że to styczeń. U nas tam mrozy, śniegi leżą, a tu słońce aż pali. Kraj jak z bajki. Bałam się, żebyście nie spadli gdzie ze skał.
— Może pójdziemy na obiad? — zaproponował Horski.
— A czy tu można co zjeść? Co prawda jestem głodna.
— Znam małą restauracyjkę na prawo od stacji, przy drodze do miasteczka.
Galerja oszklona wisi na górce, niby latarnia, widać stamtąd skały i pociągi podchodzące, a automobile jak żuki śmigają po drodze kołowej. Tam zjemy.
— Andziu, co tobie jest? Zbladłaś — spytała Ewelina.
— Nic Lińciu. U nas tam śniegi leżą, biało i mroźno, sanna, janczary dzwonią... śnieżne zaspy...
— Da pokój, dziecko...
— Czy ja tu powinnam być?... Czy jabym tu była?... gdyby... Tam lepiej, Lińciu.
— Byłoby, ale nie jest. Nie myśl o tem Aniu.
Rozmawiały cicho, Horski jednak słyszał.
Milczał, pozornie zajęty obcinaniem cygara.