Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 2.djvu/293

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Chwyciła się za głowę w obłędzie rozpaczy, instynktownie poznawszy swój święty dąb, dopadła doń z wściekłym jękiem i runęła na jego powalone cielsko.
— Tu... tu... tu! — rzęziła w agonji męczeńskiej.
— Wiedział ja, że tak będzie, nie chciał puścić, prosił...
Stary otarł rękawem grubą łzę.
Boże chorony... Ot!... taj hodi!
— Umrzeć... umrzeć tu... skonać jak on, jak Andrzej....
Borowy pochylił się nad nią.
— Nie umierać, ale żyć, da pracować, żeby więcej takich mogił oczy nie widziały.
— Nic po za mną... i nic przedemną... wieczna gehenna!... po co życie?... dla kogo?... pustka w duszy... w... sercu... — skarżyła się boleśnie.
— Bojarzynko... a ziemia?... Taż ona została, ona wierna, da miłowana, dla niej trza silną być, ten ostatni kawałek szanować, żeby już nikt i tknąć nie śmiał, jak sakrament... To teraz wasze prawo, hołubka nasza.
Kobieta łkała, spazm tragicznego bólu wydzierał serce z piersi, lecz nie szumiały już nad nią, jak dawniej, królewskie korony temnohradzkich dębów.

KONIEC.