Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 2.djvu/265

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nione jeszcze przeznaczenie dwudziestoośmioletniej kobiety zwalczyły chorobę. Wiosna dokończyła cudu odrodzenia materji, duch się nie uratował, jeno spłynęło nań jakby odrętwienie po rozpaczy. Po trzech miesiącach zaledwo zaczęła wstawać z łóżka, siły jej powoli wracały, a z niemi nostalgja do kraju rosła coraz potężniej. Anna myślała tylko o Wołyniu, mówiła o nim bez końca pielęgniarce, gdy zaś już ta ją opuściła, rozmawiała sama z sobą wywołując głośno ukochane miejsca.
Na wspomnienie ludzi ogarniał ją żal i smutek. Nikt o nią nie dbał, wszyscy zapomnieli.
Nikogo już tam nie miała, nikogo. Jedyna przyjaciółka i życzliwa jej dusza, Ewelina, nie żyje, zmarła podobno zeszłej jesieni. Andzia opłakała ją rzewnie. Nikt jej już nie czeka na ukochanym Wołyniu, prócz jej ziemi, która wierną pozostanie.
— Więc żyć dla niej i w niej spocząć. Byle nie tu, byle nie tu.
— Ale za co pojadę, za co?.... — zadawała sobie rozpaczne pytanie.
Była zupełnie bez pieniędzy. Czy Oskar przychyli się teraz do jej prośby?
— Ach, gdybyż zdrowie wróciło, możeby sobie jakoś poradziła?
Gdybyż cztery lata spędzone w Anglji, zwłaszcza rok ostatni wymazać z pamięci i zacząć nowe życie?...
Czy to już możliwe?... Czy ja jeszcze mogę marzyć? Czy mam do tego prawo?...
Dnie biegły monotonnie, Anna spędzała je przy oknie, do parku wychodziła bardzo rzadko, zbyt była osłabioną, prosić zaś pomocy służby nie chciała za nic.
Jakóba, starego kamerdynera, nienawidziła z całej duszy, czując przed nim zabobonnv lęk, poza nim w pałacyku była tylko ochmistrzyni, która gotowała Horskiej i sprzątała jej pokój. Posępny pałacyk stał się wygnaniem dla Anny, wolała jednak tę pustkę, niż gwar wielkomiejski; przeżyła w nim piekło na ziemi. Cisza Hurlestone-House sprawiła jej ulgę wielką i Anna pokochała ciszę, przedtem pragnęła śmierci, teraz chciała żyć, aby powrócić do kraju. Targały nią często złe przeczucia, lecz oddalała je od siebie z gniewem, bo zakłócały jej słodkie tęsknoty.
Pewnego dnia siedziała na tarasie, wysuniętym głęboko w otwartą część parku, z szerokim widokiem na morze. Wiatr chłodził ją przyjemnie, czuła żywszy obieg krwi w żyłach. Przyglądała się łódkom rybackim śmigającym po falach, zakrywanym niemal zupełnie przez bałwany wznoszące się wysoko. Ujrzawszy ją, rybacy kłaniali się jej uprzejmie z widoczną życzliwością, paru wylądowało, podeszli do balkonu, otoczeni