Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 2.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ogrodów, po prawej stronie pociągu, ani winnice, ani góry porosłe oliwkami, ani piękne wille i mury oplecione różanemi krzewami i mnóstwem kwiecia o świetnych barwnych plamach. Ją czarowały fale błękitne, spienione grzywy na grzbietach bałwanów, z szumem pędzące na piasek nadbrzeżny, czasem zda się wprost pod koła pociągu, gdy ekspres biegł tuż nad brzegiem, na torach kamiennych, mając fale prawie pod sobą. Andzia wychylała się mocno przez okno z wrażeniem, że przeważy pociąg i runie w błękitno-pienistą toń. Panna Ewelina chwytała ją wówczas za suknię, przerażona, odciągając od okna. Tarłówna igrała z tunelami; wysunięta przez okno głęboko patrzyła z biciem serca na zbliżające się obmurowanie tunelu, z okopconemi kamieniami przy samej czeluści, czarnej i złowrogiej. Cofała się w tył w ostatniej chwili, myśląc z zupełnym spokojem, jak głowa jej mogła by się roztrzaskać o kamień, wpadła by do morza i nicość, nicość wieczysta. W Bordighera, przed Ventimillą spoglądała z zazdrością na mały ogródek palm, agaw i kaktusów, na plaży, tuż przy brzegu, obmywany falami. Siadłaby, ot tam, na ławce, a wielkie połacie zapienionej wody, ślizgającej się po piasku stwardniałym, chwytały by ją za stopy. Wieczna praca fal, jednostajna i cierpliwa. Z daleka, z roztoczy morskiej biegnie płaski, długi kłąb wód i rośnie, pęcznieje, nabiera jakby ciała, runią skarbowaną się pokrywa, aż wyrasta w bałwan olbrzymi, wściekły i zaczyna pienić. Biały grzebień podnosi we fryzy coraz wyżej, aż wreszcie cały ten potworny wał zwija się nagle, bierze pod siebie drobne fale i bucha z impetem grzywą pian na piasek. Szeroki robi zamach jakby chciał ugryźć kawał lądu. Piasek jednak przyjmuje obojętnie ten cios nowy, podczas gdy gładka tafla wody z poprzedniego bałwana, cienką warstwą spływa pokornie do morza, pod świeżą, zaborczą falą. Takie to jest wyraźne, tak się te dwa strumienie dawny i nowy odrzynają od siebie plastycznie, że ma się złudzenie, jakoby ostatni bałwan, rozlany na brzegu, wciągał pod siebie wodę z dawnego, z pasją i gniewem, że mu przeszkadza w pochłonięciu lądu. I w tej bezsilnej złości jest śmieszny, głupi, prawdziwy bałwan, bo i sam nic nie zwojował, a tymczasem nadlatuje następny wał wód i złośnik, za przykładem swego poprzednika, spływa cicho pod nową pianę, upokorzony. I tak trwa ciągle, bez przerwy, jedna melodja szumu, jeden akord, jeden ton. Rozgwar morza potężnieje lub cichnie, ruch mniejszy lub większy, ale system zawsze jednakowy, jakby odwiecznie wytrwała praca dążąca do jedynego celu; pochłonięcia lądu i utorowania sobie drogi w dal.
Kiedy dokażesz tego, o morze, morze! — myśli Tarłówna, zapatrzona w rozhuśtaną przestrzeń ruchomego błękitu. Pomimo łoskotu pociągu słyszy wybornie szum wód, rozumie mo-