Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 1.djvu/79

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Więc gdyby nawet tak było, skoro pisana jest tym razem do panny Anny...
— W takiej zabawie nie powinno być sekretów, wszyscy mogą czytać otwarcie co kto do kogo napisze.
— Pani wydaje prawa, lecz sama je pomija. Miałem dowody...
Panna Ewelina starała się spór załagodzić, gdy w tem Kościesza rzekł zimno:
— Jestem zdania panny Lorci. Kartek się w sekretarzu nie chowa.
Jego wzrok żelazny uderzył nieprzyjemnie w oczy Olelkowicza, ale ten się nie stropił, widząc zaś przykrość na twarzy Andzi, postanowił rzecz zbagatelizować. Żartował, przedrzeźniał się z Lorką, czytając już głośno na nowo pisane kartki, nawet z wymianą adresów. Nie zdołał jednak rozchmurzyć panny Smoczyńskiej, widocznie na niego obrażonej. Chłód gospodarza domu mroził go, tylko ironiczne oczy Bronowskiego wprawiały go w lepszy humor.
Wieczór wlókł się niesympatycznie. Wtem Kościesza dał hasło do spania, nie zapraszając na noc Olelkowicza.
Andzia spojrzała na ojczyma z niemym wyrzutem. Udał, że tego nie widzi. Andrzej natomiast z najwyższą swobodą wydał polecenie służącemu, by zaprzęgano jego konie. Gdy zaś panna Ewelina szepnęła do Kościeszy, aby go zatrzymał, Andrzej usłyszał jego odpowiedź, dość głośną, która go uświadomiła wybornie o co chodzi.
— To zbyteczne, może jechać.
Nauczycielka zbladła, panny pokraśniały, zaś pani Malwina mruknęła końcem warg:
— Cóż za gbur.
Wszystkim zrobiło się przykro nad wyraz, lecz Olelkowicz nie wytrzymał, ukłonił się sztywno Kościeszy, w głosie jego zadrgał żart przy ironji i obrazie, gdy wyrzekł:
— Ma pan słuszność, mogę jechać i pojadę.
Poczem bardzo serdecznie pożegnał panie i obecnych mężczyzn. Gdy zbliżył się do Andzi ona usunęła się na bok, poprawiając ogień na kominie. Podali sobie ręce. Olelkowicz szepnął cicho:
— Dziękuję pani za... dyskrecję.
— Tem tylko pana naraziłam. To wszystko moja wina.
— Nie, to właśnie jest dla mnie nagrodą. Tego pragnąłem. Czy pani w tem wytrwa?
— Tak.
Silnie jej rękę uścisnął, z żywym blaskiem w oczach. Pobieżnie pożegnał Lorkę i wyszedł.
Za chwilę brzęk janczarów rozległ się dźwiękliwie za oknem.
Rozeszli się wszyscy w niemiłem usposobieniu. Andzia nie-