klasyczne, lecz regularne, miały w sobie wdzięk i charakter wybitny; cera aksamitna, świeża z nikłym odbłyskiem smagławym, przypominającym jakiś wytworny i soczysty owoc, usta w miarę pełne, wykrojone, miały silną barwę, skupiając na sobie główny czar tej dziewczyny. Lecz może najwybitniejszą charakterystyką jej były brwi gęste, czarne zaczynając się nisko od nosa i w oryginalnym załomie wzniesione przy końcach w górę; długie, aż nadto obfite rzęsy zdawały się ciężyć powiekom, które jakby dlatego często opadały, tłumiąc lśnienie oczu i dziwnie zdrabniając twarz. Była to uroda nietyle piękna, ile niezwykła i wymagająca znawcy.
Lorcia przeciwnie, odrazu każdemu rzucała się w oczy; była wysoka, zgrabna, klasyczna, z włosami rudawemi o nadzwyczaj jasnych tonach i oczyma koloru pysznego błękitu, twarz jednolicie biała, matowa bez cienia rumieńca, wypukłe krwawe usta i nos garbaty wykwintnego kształtu. Zawsze roześmiana, wrzaskliwa, przypominała nakręconego, i huczącego bąka, lub ptaka wiercącego się jak na sprężynie. Nie potrafiła usiedzieć jednej chwili spokojnie, tem właśnie zwróciła na siebie uwagę Olelkowicza. Badał ją jakiś czas, wreszcie rzekł śmiało:
— Ale z panią tobym nie poszedł na polowanie, wszystką zwierzynę z całego lasu mogłaby pani wystraszyć. Dziwię się, że łosie spokojnie spożywały siano, skoro pani była w pobliżu.
— A ja myślę, że panu przy mnie zwierzyna nie byłaby w głowie — rzekła rezolutnie.
— Oo! niewiadomo, dla mnie polowanie to grunt. Mógłbym panią związać ostatecznie.
— Uprzejmy kawaler, a gdybym krzyczała?
— A knebelek od czego?
— Chyba całus! palnęła Lora.
Andzia poczerwieniała, Jaś wzruszył ramionami, Olelkowicz zaś tak się zdziwił, że nie zdołał odpowiedzieć ani słowa. Tylko oczy błysnęły mu łobuzersko w stronę Lorci. Dziewczyna parsknęła śmiechem swobodnym i rzekła:
— Zdaje się, że pan nie byłby od tego, tylko tak udaje skromnisia.
— Andziu, czegoś taka czerwona?
— Jasiu, co się na mnie tak gapisz? Ha, ha! ha!
Tarłówna nic już nie mówiąc wysunęła się naprzód, za nią podążył Smoczyński. Lorka z Olelkowiczem zostali po za nimi. Śmiechy i żarty młodej pary rozlegały się echem po lesie.
Do Andzi i Smoczyńskiego przysunął się Grześko. Starą głowę na korpusie wojskowego wtulił w ramiona! i szepnął do Jasia cichutko:
— Paniczyk — Boże chorony, musi swojej siostrzyczki dobrze pilnować, bo ta pannuńcia to za ochotna dla chłopców.
Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 1.djvu/43
Wygląd
Ta strona została skorygowana.