oddech w piersiach, ani drgnęli. Szuflak uspokojony, powędrował dalej i zaraz spadzisty zad jego zniknął w gąszczu.
— Duża sztuka! da już na mięso nie zdatna, same to już
łyko, abo skóra juchtowa. Tera idźmy za nim w trop, taj dojdziemy na brzeg moczaru, gdzie są stogi, tam ich będzie więcej — mówił Grześko.
Szepcąc i stąpając bez hałasu, doszli na skraj boru i stanęli zdumieni.
Tarłówna wydała cicho okrzyk zachwytu. Przed nimi leżał rozległy szmat moczaru, właściwie jakby nawodnionej łąki, bo wszędzie jeziorka małe łyskały, stawki, przetykane gęsto bujnemi kępami twardych trzcin, traw, gdzieniegdzie krzakiem rokiciny lub wierzby karłowatej. Cała przestrzeń otwarta i widna, poznaczona była dużemi stogami siana, umieszczonemi na wbitych w mokradło, wysokich na parę stóp słupkach i pomostkach.
Wielkie te kopice, stożkowatego kształtu, — jedne większe, drugie mniejsze, snadź już nadjedzone, otaczało kilka sztuk łosi.
Zwierzęta, tonąc po pęciny w wodzie, łapały wargami za siano, wyciągając spore wiechcie, jedząc mamlały głośno, patrząc bezmyślnie przed siebie. Inne dopiero nadchodziły: ciężkie, chciwe żeru a szkaradne niezgrabą budową, tylko rogami jak mosiężnemi tarczami imponujące.
Chlupotanie i skrzepot siana rozlegał się w ciszy świtu, z boru zaś grzmiała orkiestra ptasia, już zupełnie rozbudzona. Powietrze jeszcze mętno liljowe, lekko różem zabarwione; liljowe gazy zdawały się zwisać nad moczarem, przepajając go sobą, że wyglądał cały niby liljowością przesiąkły.
Kępy traw, ciemniejsze, miały w sobie skupioną barwę fjoletu, zbiornikami koloru rozpłyniętego dokoła były stogi siana i wał lasu, zamykający horyzont. Zwierzęta skoncentrowały w swych ciałach najmocniejszy odcień fioletu i jakby ciemnej zieleni, prawie czarnej. Widok stał się niezwykły, piękny w kolorycie, rozlewny jakiś a przez swą pastelową liljowość mistyczny. Wszystko w fjolecie zanurzone, fjoletem pochłonięte, fjoletem tchnące.
Nagle zerwały się dzikie kaczki; z jednej z kęp jak rakieta trysnęły w górę ciężkiemi kulami ciał, i one zachowały barwę królującą tu władczo. Uniosły wysoko gęgający klucz, przecięły fiolet powietrzny i zapadły na mokradle pod lasem.
Andzia stała oczarowana, pożerając oczyma śliczny obraz natury.
Na wszystkich nastrojowość świtu zrobiła wrażenie. Przebudził ich cichy głos Grześka.
— Niech pannuńcia patrzy, ot tam za tym skrzywionym stogiem, hen, hen, pod lasem czaple stoją, niewiedzieć czego tu zalazły, ryby tu większej niema, tylko piskorze błotne da kiełbie. Ale ot słonko tam już wyjrzało przez jakąści szparę
Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 1.djvu/38
Wygląd
Ta strona została skorygowana.