Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 1.djvu/261

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

...Kocham Andzię więcej, niż życie, wiedziałaś o tem matko, alem nie żądał od niej takiej ofiary, nigdy! szanowałem jej miłość... potem żałobę. Jeśli ona podała mi teraz rękę pod przymusem... zwolnij ją mamo, niech cię błogosławi... zamiast przeklinać. Zanadto ją kocham, by ją skuwać z sobą... bez woli...
Słowa jego pełne powagi i tragedji, poruszyły Andzię.
Ktoś zapłakał w pokoju, to Butkowska szlochała skulona w kącie.
Chora upadła na poduszki, wyczerpana, ale trzymała ich ręce złączone w uścisku jak w kleszczach, przeszywała Andzię wzrokiem, który już nie nakazywał, lecz błagał, żebrał litości, o łaskę prosił:
...Zgódź się... zrób nawet ofiarę... niech ja umrę spokojna, bo już... już konam.
Tarłówna czytała to w oczach ciotki, widziała skupioną twarz Jana, jego duszę odgadła, oczekującą wyroku.
I oto w sercu jej przełamał się egoizm, coś wyszarpnęło zeń jakby ostatnią żyłę tętniącą. Zmogła w sobie wszystko co krzyczało protestem... zwalczała już resztę swej jaźni!...
Konająca ostatkiem sił badała ją uważnie. Wzrok słabnął, lecz błagał.
— Andziu... córko.... zostaniesz żoną... Jana? — wyszeptały usta stygnące.
— Zostanę.
Wydała wyrok na siebie.
— Boże bądź miłościw mnie grzesznej... doczekałam — szepnęła chora.
Twarz jej rozjaśniała się szczęściem.
— Przysięgnijcie mi... żądam tego...
— Przysięgamy — wyrzekli oboje razem.
Duch Jana uleciał gdzieś w zaświaty, duch Andzi spłynął nad mogiłą Andrzeja i modlił się do niego o przebaczenie.
Chora wydobywając siły z mozołem, skinęła na nich, by uklękli, a gdy to uczynili położyła im dłonie, zimne już, na głowach i wymówiła wyraźnie:
— Błogosławię... was... dzieci... na... życie całe.... teraz Bóg... mnie...
Nie mogła dokończyć.
Godzina skonu przedłużyła się, jakby spełniając również ostatnią wolę umierającej. Nadeszła wreszcie, nieubłagana, wieczyście tajemnicza i rozpostarła tu swą władzę.