Przejdź do zawartości

Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 1.djvu/256

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

To ciebie męczy, ja to rozumiem. Ale widzisz, czy ja nie miałam racji, mówiąc, że Kościesza nie odda ciebie Olelkowiczowi? To wampir, a tyś jego ofiara. Andrzej musiał zginąć w tych warunkach. Zwalczył upór, lecz życiem przypłacił. Kościesza zgodził się na narzeczeństwo, ale do ślubu nie dopuścił.
— Skąd ty przypuszczasz?... — spytała Andzia zdumiona niezmiernie.
— O, ja wszystko wiem. Trochę pisała mi stara Butkosia, z którą korespondowałam, żeby od czasu do czasu mieć o was wiadomości. Nikt z was nie raczył pisać. No, tobie się nie dziwię, przeszłaś piekło na ziemi...
— Nie przysłałaś nam początkowo adresu, Lorko.
— Wiem, Jan wziął go od Butkowskiej. Czy wiesz, że gdy się tylko dowiedziałam o twoim wyjeżdzie z Turzerogów i zaraz potem o zaręczynach, za zgodą Kościeszy, struchlałam. Ja znam tego potwora, on się tylko przyczaił, a wyście uwierzyli. Lepiej byłoby, żeby cię Andrzej porwał, jak miał zamiar, bo wówczas ślub wzięlibyście prędzej i basta.
— Więc i o tym zamiarze wiesz?...
— Od Butkowskiej, ona zaś od służby, może nawet od prokopyszczskiej. Takie rzeczy się rozchodzą, on zaś, mając cię porywać, gdy do tego nie doszło, nie zastrzegał pewno tajemnicy. Mój Boże! tacy ludzie żywiołowi giną. Andrzej to była potęga, on by cię wydarł całemu światu. I... zgubiony przez nędznika.
Andzia pochyliła czoło nisko, oczy zasłonięte miała rzęsami.
Jednak wszyscy wiedzą, wszyscy odgadują, — myślała.
Lorka odczuła ją. Przytuliła swą twarz pachnącą do jej czoła.
— Widzisz, wszak i to prawda? Nie zaprzeczasz, bo fakt, nie bronisz szympansa jak to dawniej bywało. Wszystko już zgłębiłaś, nie masz złud. Pomysł był szatański, wykonanie artystyczne; mówię o tem tragicznem polowaniu. A pomimo to, pewno każdy wie, co o tym wypadku sądzić. Gdyby sprawiedliwość polegała nie tylko na samych dowodach, których podobno zupełny brak, szympans powinien być teraz... daleko.
Do pokoju wszedł Jaś.
— Mama obudziła się, jest trochę rzeźwiejsza, uprzedziłem ją o twym przyjeździe, Loro. Może pójdziesz?...
— Idę.
Szeleszcząc jedwabiami poszła za Janem, strojna, piękna, pewna siebie.
Andzia została. Wolała nie być świadkiem wymówek matki, czynionych córce, przeczuwała, że będą. Zresztą słowa Lory wyprowadziły ją z równowagi. Odżyły zgryzoty, gorycz dusiła ją tyranicznie.