nuńciu. To niesamowity, pohany, samego biesa kum. To zmora była, bestja, pluhawiec.
— Nie klnijcie Grześku, przecie on już nie żyje. Czy on zamarzł?...
— Ot jeszczeby! On by zmarzł! Przyszło jemu na taki sam koniec hadki, jak i jego życie było. Jak żył tak i zdechł. Już go i wilki widno naruszyły, widziała bojarzynka, ale takej kożemiachy lucyperskiej to i wilk nie dokończy. Ścierwo, taj hodi!...
— Ach Boże! Więc go wilcy szarpali?... ale z czego umarł? Może ludzi przysłać, może go pochować?...
Stary oburzył się.
— Tfu! Boże chorony, niech bojarzynka tak nie turbuje się. On nie umarł, ale zdechł i nie sam. Jego kto zabił.
— Zabił?... Za co?... Kto?...
— Trzeba pytać tego co to zrobił, za co. A kto?... Boże chorony!...
— Grześku! Wy coś wiecie, tak dziwnie mówicie.
— Ot bojarzynko... Bóg to wie najlepiej, co się na świecie wyrabia. A ja wiem tyle, że widział Chwed‘ka wieczorem przed obławą, lazło to wszarstwo, przez suche paprocie, w stronę na wielki las... toż tam i Temnyj hrad. Potem już ja jego nie widział więcej, aż teraz... zabity leży, blisko hradu i dawno zabity... dwa miesiące pewnie jak już leży, toż znać dobrze, a to zima... nie lato.
Zaległa cisza. Andzia szła wolno, nogi jej ciężyły. Jakieś myśli przerażające błąkały się pod jej czaszką, nie chciała ich związać w całość zrozumiałą. Lęk ją dławił, strach przemożny włosy podnosił na głowie. Nie mogła słowa przemówić.
Grześko znowu rzekł, głosem ponurym:
— Strzelać to on umiał zdrowo, parszywiec, ja wiem, a i rusznicę czasem nosił, dobrą nawet. Skąd ją miał, licho wie, ale to dziw, co teraz jej przy nim niema? Wilki nie zjedli żelaza... Dla takiego, jak Chwed’ko człowiek, czy zwierz... to jedno. Musi on... na Temnym hradzie był... w ruinach... Taki sam spróchniały zawsze jak i mury... kto zobaczy?... Szukali... szukali... i ja szukał... w piętnaście minut po... strzale... Daleko już można być przez tyle czasu, jak komu pilno... Zamęt... gwałt... nikt nie uważał... Wszyscy rozum postradali... tylko on pewnie nie. Kula z murów... ot tobie na! Mury strzeliły?!... Boże chorony! A taka kula stamtąd wyszła... Fedor tyż to samo mówi. Każe... w tamtą stronę, do zamczyska pan był odwrócony, do dzików strzelał... a tu z murów... śmierć.
Chryste Boże!
Znowu milczenie posępne. Tarłówna w miarę słów Grześka przyspieszała kroku. Robił się wieczór, ją zaś gnał lęk paniczny, chciała uciec z tego boru i... od słów Grzesia.
Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 1.djvu/244
Wygląd
Ta strona została skorygowana.