Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 1.djvu/224

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Chciał go podnieść, lecz zaciężył mu w ramionach. Głowa Olelkowicza zwisła bezwładnie, z ust buchnęła krew.
— Chryste pomyłuj! Ranny, ranny! — ryknął kozak rwąc włosy z głowy.
Wypadł na front linji strzelców i niebaczny na gęste strzały, jął krzyczeć jak opętany.
— Na pomoszcz!... Ratunku! pany! Ratunku!...
Głos kozaka oszalałego usłyszeli bliżsi myśliwi i Kościesza.
— Ratunku! Ratunku! — wył Fedor.
Chwila... i dokoła rannego zebrali się wszyscy. Powstało zamieszanie straszliwe, pytania krzyżowały się, przerażenie ogarnęło myśliwych.
Jeden z mężczyzn rozpiął ubranie Andrzeja, drugi trzymał go pod ramiona. Fedor nie stracił przytomności, skoczył w stronę jeziora, nogą przebił lód i zaczerpnął pełną czapkę wody. Grześko nadbiegł zaalarmowany o wypadku. On pierwszy dostrzegł ranę. Kula przebiła piersi i utkwiła widocznie w płucach, lub w okolicy serca, rana obficie broczyła krwią. Grześko i Fedor zabrali się do opatrunku, obaj prawie błędni, ogłuszeni. Kolega rannego, Drohobycki, wydał rozkaz jechania w cwał po doktora.
Andrzej oczy szeroko rozwarte, przesuwał po obecnych szukając kogoś. Stali wszyscy jakby skamienieli, Kościesza szary na twarzy, nie zrobił ruchu, nie rzekł słowa.
Nagle ranny jęknął głośniej.
Wpił oczy w kozaka i szepnął:
— Fe... dor... jedź... po... panienkę...
Przyjazd lekarza z odległego miasta wydał się wszystkim utopią. Czy zdąży, czy uratuje?...
Zakrztusił się znowu krwią.
Niepewne pytania zawisły chmurą z ołowiu, nad tą gromadą ludzi pochylonych nad rannym. Tamowano krew, jak kto umiał, ale wszyscy czuli się bezradni. Bór szumiał rozgłośnie, wicher jęczał na czubach drzew i wył ponuro w szczerbach zamczyska.
Andrzej w pół leżący na kolanach Grześka, walczył... ze śmiercią.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Fedor, pędząc co koń wyskoczy w stronę Wilczar, na drugiej już wiorście spotkał wóz z kucharzem, wiozącym śniadanie, dalej zaś bryczkę, w której jechała Tarłówna z panną Niemojską. Andzia powoziła sama i pierwsza dostrzegła konnego.
— Fedor sadzi do nas! — krzyknęła tknięta złem przeczuciem.
Kozak zrównał się z bryczką i wstrzymał na miejscu spienionego wierzchowca.
— Jasny pan ranny!