Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 1.djvu/220

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Na dziedzińcu, przed pałacykiem, stało parę bryczek, których właściciele pochodzili z okolic bliższych leśniczówki. Gromady chłopów dorosłych i podrostków, przeznaczonych do naganiania zwierzyny, grupowały się, radząc głośno i brząkając w drewniane kołatki. Grześko miał być ich dowódcą w towarzystwie kilku innych gajowych. Panowała już tu charakterystyczna wrzawa myśliwska. Olelkowicz pozdrowił naganiaczów raźnym okrzykiem, odpowiedzieli mu chórem zgodnym i pozdejmowali czapki z głów. Twarze obrosłe i młodzieńcze uśmiechały się trochę głupowato, ale szczerze, do młodego pana, powszechnie lubianego.
Andrzej wszedł do sieni. Nowy okrzyk lecz zdziwienia: Wybiegła do niego Andzia. Wyciągnął do niej ramiona, powitali się cicho, podczas gdy z pokoju stołowego dochodziły głośne rozmowy myśliwych. Tarłówna stała przed narzeczonym, różowa, rozjaśniona jak słońce majowe, uścisnął jej ręce, patrzyli sobie w oczy z ogromną, jedyną miłością.
— Jedziesz do lasu, Hańdziuś mój?...
— Przyjadę ze śniadaniem dla myśliwych.
— Czemuż nie teraz, bylibyśmy razem na stanowisku?...
— Nie chcę drażnić... jego... wiesz?... powiedział, aby przyjechać z Eweliną dopiero na śniadanie. Nie gniewaj się Jędrek, przecie i jabym chciała razem jechać, tak mi dziś coś dokucza.
— Co ci jest najdroższa?...
— Źle spałam i znowu śniła mi się mama, jej oczy patrzyły na mnie... pełne łez.
— Ależ dziecko! Otrząśnij się z tego. Już prędko będziemy z sobą, słyszysz Hańdziu?... razem w Prokopyszczach, mężem i żoną. Moją będziesz, moją!!...
— Nie wyobrażam sobie takiego szczęścia i to już tak prędko — szepnęła.
Andrzej gwałtownie porwał ją w ramiona, przytulił do piersi serdecznie, żywiołowo. Andzia uniesiona jego zapałem zawisła mu na szyi, tuląc doń ciemną głowę. Usta ich spotkały się i zwarły z mocą rozkoszną i namiętną. Trwało to krótką chwilę. Andzia wymknęła się z objęć narzeczonego; zdyszani, dokończyli pieszczoty wzrokiem swych źrenic wymownych....
Po śniadaniu wyjeżdżano do lasu. Tarłówna wybiegła na ganek, w kubraczku szamerowanym z białemi barankami, z kołpaczka świeciły jej oczy nieopisanym urokiem, czarność ich wdzięczna i miękka w tonie, pogłębiona dziś była lekką zadumą, jakby otchłanną, dziwnie mistyczną. Usta świeże, dojrzałe jagody, śmiały się, oczy tęskniły, ocienione malowniczo długą rzęsą i bronzową obwódką powiek. Spoglądano na nią z zachwytem i ciekawością. Mężczyźni, sąsiedzi Olelkowicza, którzy nieznali jej lub widywali rzadko i z daleka, nie mogli się jej