biny jej źrenic przyćmionych bujną rzęsą i znowu szalał:
— Hanulko moja, Handziuś jedyny... dziewczyno złota, najcenniejsza moja... moja żona, moja na wieki, podnieś rzęsy, spójrz mi w oczy, nazwij po imieniu... Hańdziu ukochana!...
— Chcę być twoją Jędrek, tylko twoją, już... na zawsze...
Zdusił ją w uścisku gwałtownym, podnieconym jej słowami i wyrazem rozmiłowanych jej oczu.
— Będziesz moją dziewczyno... zabiorę cię do siebie, do Prokopyszcz, Hańdziu, Hańdziu!... ile szczęścia!...
Zatonęli znowu w porywającej pieszczocie ust rozpalonych, łaknących i sycili się ich słodyczą.
Ocucił ich kasztan, który mokre chrapy przysunął do głów spojonych w pocałunku i głośno, wciągając powietrze musnął ich rozwartemi nozdrzami.
Tarłówna pierwsza oderwała się od Andrzeja, twarz zaognioną przytuliła do grzywy bachmata, ogarnęła szyję konia ramionami.
— Śliczny, kochany kosiu, mój!... złota kosia, dobry, nosił pana do Turzerogów, do mnie nosił, będę kochała, hołubiła...
— Patrz, Hańdziuś, watażka cię rozumie! o jak wącha twoje włosy, jeszcze cię poślini... — mówił Olelkowicz rozpromieniony, i trącił lekko w nozdrza rozdęte swego faworyta.
— Przepadałem zawsze za tym źrebcem, to z mojego stada, własnego chowu i właśnie on mnie nosił do ciebie, przy nim nastąpiła ta chwila nasza urocza tak oczekiwana. Trzeba go uczcić za to.
Mówiąc to młody pan porwał nagle Andzię pod ramiona i uniósłszy błyskawicznie, posadził ją na siodle. Zaśmiała się figlarnie, ogarniając suknie. On skłonił się przed nią nisko i zawołał z tryskającą radością w głosie.
— Pani Andrzejowa Olelkowiczowa na Prokopyszczach i Dubowie. Jasna pani, świetlista moja pani...
Przytulił głowę do jej kolan, ucałował stopy, poczem wyprostował się jak struna.
— Daj mi łapięta swoje, jeszczem ich dzisiaj nie całował; chłonąłbym ciebie! Ja chyba oszaleję!
Przypiął się do jej rąk, ona oparła czoło na jego głowie i usłyszał jej cichutki szept.
— Czy prędko będę... twoją... w Prokopyszczach?...
— Dziś, zaraz porwał bym cię na mego watażkę i zawiózł pod mój, pod nasz dach... Hej... Hańdziu!...
Ogarnął go wściekły huragan szału, jednym susem skoczył na konia i, zanim się ona spostrzegła, siedział już na siodle trzymając ją jak dziecko przed sobą.
— O tak!... tak bym cię wiózł do siebie, jak tatar brankę, jak dziki sokół gołębia i gnałbym przez stepy i bory, tratowałbym kurhany; z moją zdobyczą, z moją świętą, złotą dziewczyną!
Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 1.djvu/148
Wygląd
Ta strona została skorygowana.