Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 1.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

pustki, szczególnie o tak rannej godzinie?...
Błędne koło zwątpień!
Tarłówna nie potrafiła ukryć swej depresji wewnętrznej, z czego korzystała Lora, by ją tembardziej męczyć. Obrażona duma Smoczyńskiej za zachowanie się względem niej Olelkowicza znalazła ujście. Handzia cierpiała podwójnie.
Pewnego popołudnia wymknęła się sama z domu, na przechadzkę obok nasypu kolejowego. Lubiła tę drogę, odkrywała się przed nią daleka perspektywa, choć jednostajna, lecz niemniej piękna, obrosła z obu stron zwartym borem. Niby mur potężny stały po obu bokach szyn sosny tytany, o kolosalnych koronach czarnych, obfitych igieł. Pnie złoto-rude, gładkie, wyniosłe, strzelały z ziemi żyznej prosto w górę pędem żywiołowym, rozkazującym. Pod cieniem ich, równolegle z plantem od strony lasu, biegła wąska droga boczna, zarośnięta krzewami tarniny i dzikiego berberysu. Mnóstwo lila dzwonków, kampanulli rosło wśród kolących krzaków, otoczonych rojem much i trzemieli. Las w głębi przyświecał słońcem, mieniąc się tęczowo, jakby był cały powiązany złotą siatką o ogromnych barwnych okach. Różowiły się pnie sosen, jasne, wielkie brzozy odrzynały się z niesłychaną plastyką.
Drogą tą szła Andzia zamyślona poważnie. Wybrała się tu wiedząc, że nie jeździ tędy Kościesza i że jest to dróżka wiodąca na trakt Prokopyszczski. Zapatrzona w szyny pełznące w dal, ujrzała ciemny obłok, który na krańcu horyzontu ukazał się i rósł, podpływał coraz wyraźniejszy, bliższy.
Pociąg idzie pomyślała Andzia, uprzytomniając sobie, jak przed trzema laty kładła się na nasypie pomiędzy szynami. Jeszcze teraz wstrząsnęła się na to wspomnienie. Jakież to było dzieciństwo, jaka niemądra brawura.
Pociąg zbliżał się i dudnił. Lokomotywa błyszcząca, elegancka, ciągnęła za sobą krótki szereg wagonów szafirowych i żółtych, o wyglądzie luksusowym.
— Kurjer! Ależ pędzi...
Wpatrywała się w pociąg oczyma gorejącemi, lubiła taką siłę imponującą. Kolos potężniał, rwał naprzód jak potwór rozhukany, szyny wciągał pod siebie zaborczo, z impetem pruł powietrze.
W tem Andzia usłyszała za sobą, z przeciwnej strony pociągu tętent gwałtowny i wołanie. Obejrzała się.
Drogą po której szła, amerykanem zaprzężonym w cztery piękne konie jechał Olelkowicz, pędził prawie galopem.
Stojąc na wysokim siedzeniu, w jednej dłoni trzymał lejce, drugą wymachiwał rozpaczliwie i coś wołał głosem przerażonym. Stangret jego także stojący, machał nad głową pledem krzycząc również. Na nasypie zaś biegł dróżnik z czerwoną chorągwią wymachując nią w powietrzu z wściekłości. Wrzask