Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/96

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i że jest pani narzeczonym, ja mogę teraz spokojnie palić papierosa...
— Ale przecie Gabrjel śpi i będzie spał do południa. Nabrzdąkał się całą noc na fortepianie.
— Myślałem, że pani zachwyca się jego muzyką, że on dla pani grywa tak cudownie?
Ślazówna żachnęła się gniewnie i odbiegła parę kroków.
— Jeżeli mamy rozmawiać o muzykowaniu Gabrjela, to się lepiej, rozejdźmy! Pan zanadto o niego troskliwy... wogóle!!...
— Hm!... tak pani uważa?...
— A tak! — zaśmiała się głośno — i będzie pan mnie przepraszał...
— Kiedyż to nastąpi?
— Dziś wieczorem w oranżerji.
— Przy Gabrjelu?...
— To już moja w tem głowa... Niech się pan nie martwi! Ojej, już pójdę sobie! Jeszcze mnie kto z folwarku zobaczy tu z panem i będą opowiadać Bóg wie co!... A Gabrjel strasznie zazdrosny...
— I... gotów się ze mną strzelać.
— On nie umie strzelać. Kiedyś mierzył z floweru do wróbli, a strzelił w dach — zachichotała ironicznie. — Już idę! niech pan nie zapomni o oranżerji — rzuciła, błysnąwszy oczami.
Skłoniłem się z przesadną elegancją.
Rozstaliśmy się. Ona poskoczyła żwawo w kierunku oranżerji, ja odszedłem w stronę folwarku, nie oglądając się. Zabawna dziewczyna, ale choć ładna bestja i działa na nerwy, lecz jednocześnie przejmuje niesmakiem tak silnym, że nawet wyostrzony apetyt tępieje pod wpły-