Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/79

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zastanowił się chwilę, poczem położył palec na Ustach i mówił uroczyście:
— A może mówiła to stara? Wielka fortuno! O!... może być. Ją sumienie dawno już gryzie, a że jej grób bliski, to i sumienie głośniejsze.
— Mniejsza kto mówił. Nie warto dociekać takich bajek — odrzekłem.
Paschalis zesztywniał, stał się prawie groźny. Błysnął mu w źrenicach gniewny, nieprzyjemny blask. W oczach jego w tej chwili było coś mistycznego. Uderzyło mnie to tak silnie i niespodziewanie, że patrzyłem na niego ze zdumieniem. A on jął mówić półgłosem jakimś nieswoim, patrząc przed siebie tym mglistym, niepojętym, jakby zaświatowym wzrokiem.
— Gdyby to były bajki, toby Zatorzeccy nie mieszkali teraz w pawilonie, jeno w zamku. Oni są chciwi, a tu się marnują bogactwa, nikt ich stąd nawet nie ruszy, jednego sprzęta nie tknęli, bo się boją. Zatorzeccy nie mieszkają w zamku od czterdziestu lat. Nie mogli oni tu mieszkać, pan Hieronim i ksiądz zakonnik nie dopuścili. Zatorzeccy z wielką zgryzotą wynieśli się stąd do pawilonu. Dobrze oni tu szukali, śledzili, nie wierząc z początku, że to duchy pana Hieronima i księdza ich prześladują. Przekonali się sami, że tak jest i musieli uciekać. Z nieczystem sumieniem mieszkać tu nie można, bo kiedy sumienie kąsa, to strach zawsze większy, włosy podrywa na głowie, a gady rzuca pod nogi. W tych progach miejsce tylko dla Pobogów, nie dla krzywdzicieli o oszustów.
Siła przedziwna i nienawiść była w słowach Paschalisa. Chwycił gwałtownie moją rękę i gniotąc ją w swej kościstej dłoni, szeptał zdyszanym głosem: