Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/57

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

cenia, zczerniałe ramy, obtłuczone politury. Sala ta pełna woni stęchlizny i cuchnącego swędu szczurów, z temi połyskami złoceń i atłasów, nasunęła porównanie do starca wyczupurzonego, a pełnego pretensji i blichtru.
Następne pokoje, mniej lub więcej umeblowane, czyniły wrażenie przykre, nie zachęcały. Mijałem je, nie widząc nic osobliwego.
Paschalis głosem monotonnym wymieniał mi nazwę każdej komnaty, szedł prędko, nie patrząc na boki, jakby się czegoś lękał. Nieskończona ilość była tych izb obszernych i małych z posadzkami kamiennemi i drewnianemi, wśród bardzo grubych murów, najczęściej o sufitach sklepionych z wąskimi oknami, za kratą żelazną. Znać tu wielkie bogactwo antyczne pleśnią okryte. Coś niesamowitego istotnie błąkało się w tych komnatach, szepcząc do przechodnia „uciekaj“. Ale ja wrażenia takie kładłem na karb sugestji; nic się tu nie błąka, niema nic więcej nad ponurą ruinę i pustkę, która ziębi, oto Wszystko. Broniłem się od tej zmory, męczącej mnie od chwili, gdym tu wszedł. Odrzucałem od siebie przesądy tembardziej, iż nie podlegałem im nigdy. Jednakże cały mój instynkt samozachowawczy był jakby skierowany tylko na to, by nie lękać się czegoś, co tu przeraża mimowoli i by uciec stąd jak najprędzej.
Komnaty zdawały się nieskończone na parterze i piętrach, szły w amfiladę, załamywały się w różnych kierunkach i pod różnemi kątami, były tego szeregi, draźniące swym nierozerwalnym łańcuchem.
— Ile jest komnat w zamku? — spytałem, aby coś mówić i choćby swój własny głos usłyszeć w tym głuchym labiryncie murów.
Paschalis spojrzał na mnie wzrokiem przestraszo-