Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/55

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jak małe płomyki żarzyły się i wżerały we mnie z zachłanną jakąś chciwością. Patrzył tak na mnie, patrzył długą chwilę, nagle i on chwycił moją rękę i przycisnął do zwiędłych, zapadłych ust.
— Dziękuję jaśnie panu pokornie, że zechciał mnie starego odwiedzić. Ja już stary jestem — jaśnie panie, stary... bardzo stary... i jaśnie pan mnie chciał...
— Nie jaśniujcie mnie, bo ja tego nie lubię...
— A! inaczej nie można, nie można — mówił z głębokiem przekonaniem.
O chorobie jego dowiedziałem się tylko tyle, że borowy znalazł Paschalisa zemdlonego w głównym korytarzu zamkowym i przyniósł go sam na łóżko.
Spojrzałem na niego — mógł tego dokonać, chłop był wysoki i tęgi, jak dąb, chociaż także bardzo już stary. Na kurcie myśliwskiej skórzanej, wytartej, nosił blachę strzelecką, wypolerowaną jak lustro złote na której ujrzałem koronę szlachecką, pod nią zaś, w miejscu, gdzie powinien być herb, blacha była tak pogięta, poławiana i wklęsła, że nic nie mogłem odróżnić. Domyśliłem się jeno herbu Zatorzeckich.
— Jakaż przyczyna zemdlenia? — spytałem.
Paschalis spuścił oczy, a stary Krzepa szepnął tylko tajemniczo.
— Jaśnie pan widział, zamek znowu oświetlony?....
— Pocóż Paschalis zapala światło? — zaryzykowaniu bez przekonania, co prawda.
Słowa moje wywarły wrażenie szczególne. Paschalis zatrząsł się, otworzył szeroko oczy i wlepił je we mnie z wyrazem nieopisanego zdumienia i strachu. Krzepa zbladł i także wpatrzył się we mnie wzrokiem przerażonym, przeżegnał się z widoczną trwogą.