Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/53

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Przeprowadzony przez Kacpra, podążyłem do zamku. Środkowe okna głównego gmachu błyszczały tak samo jak wczoraj srebrnym, błękitnym blaskiem, nienaturalnym, jakby wewnątrz świecił księżyc w pełni.
— Są to okna bibljoteki i głównej sali mahoniowej, w której jest portret pana... Hieronima Poboga — informował Kacper.
Na dziedzińcu, przy gaju drzew, stało pełno ludzi, Wszyscy patrzyli na oświetlone okna — szeptali w przerażeniu, że to niebywała rzecz, aby światło pokazywało się tak często, ale to pewno dlatego, że on przyjechał. W owym on domyślałem się siebie. W gromadzie dostrzegłem świdrujące oko Bogdziewicza; wpiło się ono we mnie jak kleszcz w ciało.
Spojrzałem mu śmiało i ostro w to oczko małe, ale szczególne, koloru ciemnej stali i zjadliwe, jak ostrze sztyletu. Na mój widok powstał szmer w gromadzie.
— To on... to on... patrzcie — Pobóg... — usłyszałem wyraźnie.
— I sam... sam idzie?...
— Jonże tam może iść, jemu nic złego tam nie będzie — rzekł ktoś głośniej. Miałem wrażenie, że Bogdziewicz.
Stanęliśmy przed bocznem wejściem do zamku. W tejże chwili Kacper jakby się rozwiał w ciemnościach. Uciekł.
Zawołałem go, nikt się nie odezwał, w gromadzie milczano głucho. Nacisnąłem klamkę, ciężką, żelazną, drzwi dębowe, okute antabami, z trudem ustąpiły.
Teraz przeciągły okrzyk zgrozy jęknął w gromadzie skupionej na dziedzińcu.
Zamknąłem za sobą drzwi, ogarnęły mnie ciemno-