Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/47

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

koju swoim tak piękne okazy kwiatów. Ponieważ i ja przepadam za kwiatami, postanowiłem tedy iść za nim. Dochodząc do oranżerji, usłyszałem wesoły śmiech kobiecy. To mnie na chwilę powstrzymało, ale wnet pchnąłem drzwi i stanąłem na progu. Byłbym wydał okrzyk zachwycenia na widok cudownej otchłani kwiecistej, gdyby nie inny jeszcze widok, na tamtem tle, który w tej samej chwili zatamował mi głos.
Na wysokiej drabince, w świetle jasnej lampy, stała postać kobieca, zwrócona twarzą w stronę oranżerji, czyli profilem do mnie. Jedną ręką trzymała się za wyższy szczebel, drugą otulała suknię dokoła nóg. Gabrjel stojąc niżej, trzymał jej stopy w objęciach rąk — i przyciskał do nich usta.
— Tableau!... Co tu robić! Lada chwila Gabrjel i ona, oczywiście Weroninka, dojrzą mnie i... Tego „i“ bałem się najwięcej. Miła sytuacja! Stałem w grubym cieniu cedrów zdobiących wejście, lecz bezpieczniej było wycofać się, ale jak?...
— Niech pan puści moje nogi. Ojej, bo zaraz tatko nadejdzie! — zawołała piskliwym głosikiem.
— Tatko dobrze wie, że cię kocham — odrzekł Gabrjel.
Masz tobie! Tatko!... włosy mi stanęły na głowie. Ktokolwiek on jest ów — tatko — wejdzie naturalnie temi drzwiami, przy których stoję. Co robić?...
Zaryzykowałem śmiały czyn. Lekko i cicho, jak sprawny kot, zaczajony na myszy, albo zazdrosny mąż, cofnąłem się w tył i... nagle z hałasem otworzyłem drzwi, wchodząc niby impetycznie.
— Tatko! — krzyknęła z przestrachem dziewczyna.
Ja byłem już w pełni światła, blisko nich. Zatrzy-