Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/39

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mieni się na twarzy. Było mi przykro i wstyd za niedelikatność Gabrjela. Chciałem mu przerwać jego złośliwość, gdy uprzedził mnie Korejwo, pytając, dlaczego „pan dziedzic“ po wycieczce do Warszawy nie grał dziś jak bywa co dzień. Gabrjel skrzywił się jak po piołunie.
— Najpierw nie co dzień, a co noc i niechże się pan oduczy dawać mi idjotyczny tytuł — dziedzic — to trąci oborą, zaraz mię zalatuje woń tej instytucji i tracę apetyt. Czy byłeś w zamku? — zwrócił się do mnie gwałtownie. — Jakże tam Hieronimek? wylazł z ram na powitanie twoje?
Babka zadrżała...
— Gabrjelu!...
— Jużby też pan i nie wspominał nie wiedzieć co! — jęknęła hetmanówna.
Gabrjel wzruszył ramionami.
— No jakże!... być w Rzymie i nie widzieć Papieża?... Wszakże wczoraj sam się oznajmił illuminując zamek, zapewne in gratiam przyjazdu Romana. Pobóg witał w ten sposób Poboga! To sprawka pradziadunia, znam ja go dobrze. Oho! ho!... — zatrząsł widelcem nad swoją głową.
Babka Zatorzecka zerwała się z krzesła.
— Jeżeli natychmiast nie przestaniesz — wyjdę z pokoju.
Była blada, jak widmo, przestraszająca.
Żal mi się jej zrobiło. Chwyciłem rękę staruszki i ucałowałem, zatrzymując silnie na miejscu.
— Babciu droga — (tytuł ten wypowiedziałem odruchowo i tak już zostało) Gabrjel żartuje, poco się tak przejmować? No, proszę usiąść, proszę nam nie uciekać, będziemy mówili o czem innem.