Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/330

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— ...Żądam aby pani wyszła stąd natychmiast — dokończyłem ostro.
— A jeśli tego nie zrobię, to mnie pan wyniesie na rękach? — sarknęła. — Owszem, niech mnie pan weźmie na ręce, tego właśnie chcę!...
Zerwała się i padła mi na piersi, przylgnąwszy do mnie całem ciałem ciasno i silnie, jak ślimak do skorupy. Sięgała do moich ust. Na szczęście jestem za wysoki i wysoko trzymałem głowę.... Odszarpnąć ją od siebie i rzucić na ziemię byłoby dziełem jednej sekundy, lecz brutalem nie jestem. Więc... uniosłem ją w górę i poszedłem w stronę drzwi, zdecydowany. Weroninka zrozumiała mnie inaczej, bowiem wtuliła twarz w moją kamizelkę i szepnęła zdyszana.
— O tak!... tak! Niech pan zamknie drzwi na klucz...
— Właśnie, zamknę na klucz!
Z temi słowami otworzyłem drzwi i prędko niosłem ją przez pokój następny do małego saloniku, tuż obok sali muzycznej Gabrjela.
Zorjentowała się.
— Dokąd pan idzie?... Co to znaczy?...
Położyłem ją na kanapie, w salonie oświetlonym tylko księżycowem światłem wpadającem przez okno.
— Tu będzie pani lepiej słyszała muzykę narzeczonego. Przyjemnych marzeń — rzekłem grzecznie i opuściłem salonik.
Za chwilę byłem u siebie, przekręciwszy klucz w zamku. Odetchnąłem z ulgą.
Pawilon rozbrzmiewał dalej melodją Schumanowską, która była takim dysonansem dla mnie, że pragnąłem by Gabrjel zaczął grać co innego. Lecz „Warum“ tęskniło jakby się skarżąc.