Przejdź do zawartości

Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/328

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Po jakimś czasie z głębokich rozmyślań zbudził mnie szelest poza mną.
Obejrzałem się.
W drzwiach stała Weroninka. Zanim ochłonąłem z niemiłego zdumienia, dziewczyna podbiegła błyskawicznie i zarzuciła mi ręce na szyję.
Uczułem się jak sparzony tym uściskiem.
— Co pani tu robi? — zawołałem zły, odsuwając ją stanowczo od siebie. Ramiona jej zdjąłem ze swojej szyji.
— Pan jest niegrzeczny! ja pana witam, a pan?....
— A ja panią proszę aby pani raczyła opuścić mój pokój.
Ślazówna upadła na kanapkę. Swoim zwyczajem założyła nagie ramiona za głowę. Pierś w białych batystach i koronkach odsłonięta nizko, uwypukliła się przy tym ruchu wyzywająco. Nogi z pod krótkiego szlafroczka, nagie, tylko w czerwonych trepkach, założyła jedną na drugą i patrząc na mnie kokieteryjnie, rzekła zduszonym głosem:
— Tęskniłam za panem....
Stałem przed nią wzburzony i, bardzo uprzejmie, raz jeszcze powtórzyłem żądanie, by opuściła pokój. Ognie strzeliły z jej oczów.
— Nie, nie pójdę!... bo ja wiem doskonale, dlaczego się pan odemnie broni, że niby jestem narzeczoną tego muzykusa?...
Zaśmiała się niegodziwie.
— Niech pan się o to nie martwili, już ja sobie poradzę... z takim jak on.... Teraz możemy być pewni, on nam nie przeszkodzi, nie odlezie od fortepianu, żeby się paliło. Czekałam na pana a tam ten mi obmierzł do reszty.