Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/31

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Jaśnie wielmożny, nie wiedziałem, nie wywietrzone!.... dawno, dawno! co.... jak!?....
Paschalis skłonił się prawie w pas i znikł w czeluściach sieni, nie zamykając drzwi. Miałem wrażenie, że z jakiejś dziury obserwują mię napewno jego żółto-bure oczy pająka.
Zapaliłem papierosa i wolno zstępowałem ze schodów. Nowe dziwo!... Z prawej strony ganku wyszła postać wysoka, zagadkowa. Mężczyzna czy kobieta?....
Chuderlawe kształty owej postaci ginęły niemal w głębokich kaloszach i w burce nieokreślonej formy, wiszącej na niej jak na szaragach. Kołnierz wytarty do białości okrywał jej twarz do połowy. Głowę miała owiniętą, aż po brwi, w czarną włóczkową czapkę. Pomimo jednak tego pozornego ubóstwa, na kołnierzu po bokach twarzy, suchej jak trzaska, ujrzałem dwie wspaniałe perły-gruszki, spływające z osady brylantowych kolczyków. A więc to kobieta!...
— Babka Gundzia?!....
Byłem od niej o parę kroków. Zatrzymała się jak wkuta w ziemię. Oczy czarne, wypukłe, przenikliwe wpatrzyły się we mnie ze zdumieniem i przestrachem gwałtownym.
— Co we mnie jest do djabła.... — pomyślałem z przykrością.
Skłoniłem się w milczeniu.
— Kto pan jest? — wypadły szybkie, skandowane słowa z wąskich ust starej kobiety.
— Przyjechałem wczoraj z Gabrjelem.... jestem....
— Był w zamku? — przerwała mi ostro.
— Kto?....
— Pan.... widziałam!