Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/307

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
12. sierpnia.

Dziś rano Terenia powiedziała mi, że matka jej zdrowsza, ale nie opuszcza swego pokoju.
Postanowiłem się z nią zobaczyć koniecznie. Wszak od tego zależał spokój nas wszystkich. Terenia, uproszona przezemnie, uprzedziła matkę o mojej prośbie, zaznaczając w mojem imieniu, iż sprawa jest nagląca, bardzo ważna i poufna. Po długich certacjach pani Orliczowa zgodziła się wreszcie przyjąć mnie.
Wchodząc do jej pokoju, doznałem wrażenia, że jest to osoba jakby już nie z tego świata, tak uduchowioną była jej twarz, prawie przezroczysta. W oczach szarych, dużych, był mistycyzm i szczególne natchnienie zupełnie już nieziemskie. Wydało mi się, że to oczy pokutnika Hradeckiego patrzą na mnie w tej chwili, gdy świętą misję jego spełniam. Wszak to córka jego i nieszczęsnej Jeannety Ducasse. Na mój ukłon bardzo niski matka Tereni podała mi w milczeniu rękę białą, jak opłatek. Nie wiem sam, jak się to stało, że przyklęknąłem przed nią i rękę tę welinową ucałowałem, jak relikwię. Wskazała mi krzesło nawprost siebie. Usłyszałem głos cichy, zmęczony:
— Dotrzymał pan danego mi słowa, że odszuka Terenię wbrew mojej woli i będzie ją chciał zabrać dla siebie.
W słowach jej zadrżał żal, który mnie dotknął.
— Kocham Terenię nad życie i pragnę naszego szczęścia, gdyż... i ona mnie kocha.
— Tak, niestety, tak. Ale ja o innym losie marzyłam