Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/20

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Gabrjel ciągle majstrował koło swego monokla, otwierał walizkę, przekładał w niej. W pewnej chwili coś stuknęło na podłodze wagonu. Schyliłem się i podniosłem wązkie, safianowe pudełeczko otwarte wskutek uderzenia o podłogę. Z białego aksamitu zsuwał się maleńki złoty zegarek, na bransoletce damskiej, wysadzany brylantami i szafirami. Oddałem go Gabrjelowi i jednocześnie ujrzałem w wyobraźni ową Weroninkę z tem cackiem na ręku. Bezwątpienia dla niej.
Gabrjel poprawił nerwowo monokl w oku, i skrzywiwszy się, spytał, pokazując mi klejnocik:
— Czy to ładne? bo to, uważasz... dla Weroniki.
— Domyśliłem się.
— Czegoś się znowu domyślał — odburknął — nie przypuszczasz chyba romansu?....
— W każdym razie ta osoba nie jest dla ciebie obojętną. Może to twoja siostra?
— Ha, ha! Nie, bo to w przyszłości moja żona.
— Zatem teraz narzeczona?
— Skąd znowu, czy ten wstęp konieczny, jak próg przed pokojem lub słomianka przy drzwiach?...
— I ona mieszka w Krążu?....
— Naturalnie, wszak mówiłem, Glicynja odwiecznych murów Krąża.
Ciekawość moja rosła, ale Gabrjel umilkł, przeto nie pytałem więcej.
Był późny wieczór, gdy wysiedliśmy z pociągu na małej stacyjce.
W brudnym bufecie wypiliśmy po szklance branżowego wrzątku, nazywanego przez kurtuazję dla samowara — herbatą, poczem wyszliśmy do oczekujących na nas koni.