Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/190

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

chalis, spostrzegłem, że przez szparę między oddrzwiam i sączy się jakieś światło, tworząc na kamiennej posadzce cieniutką srebrną smugę. W pewnej odległości od tych drzwi tajemniczych zatrzymałem się w drugiem zagłębieniu, obserwując zdaleka Paschalisa. Był on już ciągle w promieniu mego wzroku, gdyż korytarz kończył się ślepą ścianą, odgradzającą prawy pawilon zamkowy. Z tego węgła w stronę frontowej fasady gmachu wchodziło się do komnaty, wiodącej na krużganek, gdzie poprzednio ukazało się widziadło, i do bibljoteki. Paschalis postał chwilę na krańcu korytarza, zawrócił i nanowo rozpoczął swoją niesamowitą, jakby w śnie somnambulicznym, peregrynację... Gdy minął mnie poraz trzeci, dotarłem poza nim do pierwszej wnęki. Nałożyłem kamasze i cicho, skradając się, powracałem do sali głównej, chcąc teraz koniecznie zbadać przyczynę tych ognistych okien, no... i obecnej smugi świetlnej.
Zatrzymałem się przy drzwiach, lecz ku memu zdziwieniu świetlana smuga już znikła. Nacisnąłem ciężką klamkę bronzową i wszedłem do środka.
Sala była ciemna, dziwnie przykra. Rozjaśniłem moją latarkę elektryczną i zacząłem badanie. Nigdzie żadnego śladu lampy, świecy, lub wogóle jakiegoś palnego materjału. Przytem żadnego swędu lub dymu. W zatęchłem powietrzu czuć było wilgoć i pleśń, ale ponad to nic więcej.
Podszedłem do portretu, podniosłem lampkę elektryczną wysoko. Portret sobowtór patrzał na mnie jak żywy. Ilekroć razy spoglądam na to płótno, zawsze doznaję wrażenia, że to nie arcydzieło pędzla, lecz człowiek żywy. I teraz te oczy patrzały szyderczo a groźnie, oblicze jakby wykute z marmuru zdawało się drgać iro-