Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/186

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zgiełk na dziedzińcu wzmógł się i odrazu urósł w potężny wrzask, w którym już najwyraźniej brzmiało przerażenie i popłoch. Oboje poskoczyliśmy do okna. Na dziedzińcu było ciemno. Babka szarpnęła okno i utworzywszy je na rozcież, wychyliła się głęboko całą postacią. Zdławiony krzyk wypadł z jej piersi. Cofnęła się w panice najwyższej, zakryła oczy ruchem rozpaczliwym i jęknęła jak nieprzytomna:
— On... on... widmo!
Chciałem wybiedz z pokoju, by zobaczyć, co się dzieje, lecz babka chwyciła mnie za ramię z taką siłą, jakbym się dostał w kleszcze.
— Nie odchodź... na Boga! Boję się... boję się!... boję!...
Trzasnęły drzwi. Do komnaty wpadła Chmielnicka przerażona, blada, za nią Kacper, siny ze strachu, kucharz, służące, starszy lokaj. Służba stłoczyła się na progu.
— Widmo na krużganku! Jezus, Marja!
— Upiór wygraża maczugą!
— Zamek oświetlony! W głównej sali bucha płomień!
— Duch Hieronim a grozi maczugą!
Głosy te podminowane strachem, podziałały na babkę jak grom. Upadła na fotel. Nie zważając już na nic, wybiegłem po przez stłoczoną grupę wystraszonych ludzi i wpadłem na ganek. Trudno opisać, co się tam działo. Tłum z dziedzińca wpychał się na schody w tem okropnem, znamiennem milczeniu, które następując po żywiołowym wrzasku zgrozy, działa stokrotnie silniej niż najgłośniejszy objaw przerażenia.