Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/157

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i pełnej zapału, pomimo, że ujętej w ramy przyzwoitość i w kodeks praw towarzyskich, ściśle przestrzeganych. Niezmiernie dodatnie wrażenie robiła ta zabawa ludzi o szerokich naturach stepowców, którym nawet ich bezbrzeżne przestrzenie wydawały się ciasnemi, a którzy jednakże umieli utrzymać swoje temperamenty na wodzy, nie dopuszczając do wyuzdania i zdziczenia instynktów w zabawie. Flirt kwitł na sali, żarzyły się oczy, paliły usta, serca biły podnietą. Tańczono szumnie i ochoczo a wytwornie.
Opasły Kołomyjski przetoczywszy się w mazurze dwukrotnem kołem, stanął zasapany przy okazałym proboszczu, który odszedł od kart, by obserwować mazura.
Kołomyjski obcierając łysinę przemówił do niego swym tubalnym, ostrzegawczym głosem:
— Nie zapuszczaj proboszczuniu, dobrodzieju, perskiego oka między te fruwające spódniczki bo snadnie możesz się dopatrzeć jakiejś niecnotliwej koroneczki i uważasz — febry dostaniesz, choć to czerwiec dobrodzieju.
— Czemuż to ja mam dostać febry a nie pan?... jaż nie tańcuję.
— Ale patrzysz na owoc zakazany... a koroneczki uważasz serce, to mój świat, to mój żywioł, ja na tem zęby zjadłem, to już mnie i febra nie straszy. Wytrzęsła mną dowoli.
— Dawne to czasy! — zaśmiał się proboszcz — że już i ślady twoich febrycznych trzęsień tłuszcz zalał. Z taką walizą pewnie, że ciężko tańcować? Toż stolik od kart nosisz do góry na brzuchu, tak co mówić o tancerce?.....
Kołomyjski klasnął w dłonie.