Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Spojrzałem na Terenię i jednocześnie ona i ja powstaliśmy z naszych miejsc.
— Świta — szepnęła uroczyście.
— Tak, świta! — powtórzyłem. — Ten brzask srebrno-błękitny robi na mnie wrażenie nagle otworzonego oka pięknej kobiety po rozkosznym śnie.
Usta jej skrzywiły się lekko.
— Ja innego doznaję wrażenia. Poranek to jakby słodki uśmiech przyrody do Boga, uśmiech dziękczynny za łaskę światła i za nadzieję dnia, więc odrodzenia po ciemnościach. Zdaje mi się również, że i ci śpiewacy leśni wznoszą swoje skromne hymny do Boga za cud świtu, za błogosławieństwo istnienia we wszechświecie, za to, że są atomem bóstwa, dźwięku, piękna w potężnym zespole boskiej przyrody. Słyszy pan... już cały bór gra... To pieśń codzienna, a co dzień nowa, bo co dzień inne, choć pozornie te same uczucia serdeczne ją tworzą. Ta sama, a jednak zawsze inna wdzięczność przepełnia te drobne jestestwa, głoszące chwałę Bożą.
— Pani jest głęboko wierzącą, czy też wyobraźnię swoją dostraja pani panteistycznie do największej i najpiękniejszej fantazji, jaką jest religja... wiara?...
Spojrzała na mnie uważnie.
— Religja nie jest fantazją, lecz prawdą, a zatem i wiara w tę wielką prawdę nie może być oparta na wyobraźni, lecz na głębokiem wewmętrznem przekonaniu.
— Jaka pani szczęśliwa! — wykrzyknąłem z zachwytem.
— Tak — odrzekła z prostotą — przyznaję, ze, wierząc, już przez to samo czuję się szczęśliwą, ale...
— Niech pani dokończy.
— Ale... najszczęśliwszą czuję się dlatego, że mam