Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/100

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Romek, skoro tak doskonale władasz końmi, to pewno i kobiety potrafisz ujarzmiać niezgorzej. Co?...
— Nie próbowałem swoich sił w tym kierunku.
— No, a ja widzę już jeden przykład, nawet w Krążu.
Umilkł. Oczy wszystkich spoczęły na Gabrjelu jakby w oczekiwaniu kogo wymieni. — On uśmiechnął się dziecinnie i zrzuciwszy monokl nerwowo, rzekł wolno, cedząc słowa:
— Wprawdzie to konkieta mniej niebezpieczna, ale... walna!... bo jest nią aż... pani babka.
Skłoniłem się babce głęboko, z uśmiechem, chcąc złagodzić szorstkość sytuacji.
— Byłbym uszczęśliwiony, gdybym zasłużył na pewne uznanie, kochanej babci.
W tem Korejwo zaśmiał się dyskretnie.
— Toż wnuk, to co innego! Ja myślał, że pan Gabrjel o innej konkiecie mówi, a to wtedy, tak już naprawdę niebezpiecznie byłoby dla pana.
Gabrjel nasrożył się. Zrobił śmieszny grymas i przeszył Korejwę ostrym wzrokiem, ale nic nie powiedział.
Rozmawiałem z babką odczuwając, że niemądre słowa Korejwy rzuciły cień na humor Gabrjela.
Wkrótce wstaliśmy od stołu. Babka pocałowała mnie w głowę, pierwszy raz i rzekła ze smutnym uśmiechem.
— Baw się, Romek, jak chcesz i lubisz, ale i mnie ofiaruj czasem chwilę rozmowy. Lubię z tobą rozmawiać... zdaje mi się wtedy, że... nie jestem w Krążu.
Odszedłem zamyślony. Co jest w duszy tej kobiety, jaka jest jej psychika i jej historja w ogóle?...
Zimna jak głaz, sucha w obejściu się ze wszystkimi,