Strona:Helena Mniszek - Czciciele szatana.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przycisnęła mocniej do piersi sporą paczkę schowaną pod płaszczem. Blady uśmiech zamajaczył na ustach, a potem znowu twarz drgnęła przerażeniem.
Jeszcze kilka wysiłków odważnych koników i nagle zatrzymały się jak wryte. Jakaś równiejsza okolica, niby szczyt góry. To tylko płaska obręcz, otaczająca ostatnią kopułę wulkanu, niby kondygnacja schodów. Na dole, hen, w przepaści morze i tylko morze, cały świat zda się być morzem, bo w niem zatonął. Ziemie znikły. Niebo szafirowe rzuciło się tu w ramiona morzu, splotły się w jeden uścisk gigantyczny i turkusowym błękitem nasiąkły, zatraciły w sobie wszystko, co było ziemią, skałą, górą. Majaczą w tej atmosferze krysztalnej cienie wysp okolicznych i wyglądają, jak płynące po niezmierzonych falach niebo-morza, wizje uroczne; ni to kwiaty różowo lila, ni to szaro sinawe łabędzie, ot jakieś skupienie mgieł o perłowo opalowych tonach, to Sorrento, Neapol, Capri, to wszystko, co było ziemią, a teraz wessało się w szafir fal i nieba, w ich nierozdzielną jednolitość. Króluje tylko gmach spopielały wulkanu, on tu panem, w tym